Łączna liczba wyświetleń

środa, 30 listopada 2011

26.

                    W domu panowało przyjemne ciepło, od wejścia czuć było delikatny zapach świeżo upieczonego ciasta. Stało ono na honorowym miejscu na serwetce po środku stołu. Obok stał wazon z jesiennymi polnymi kwiatami i dzbanek z lemoniadą.
                    – Usiądźcie sobie gdzie komu wygodnie. - Powiedziała Joanna.
– Właśnie upiekłam ciasto, murzynka. Powinien być bardzo smaczny, chociaż jeszcze go nie próbowałam. Nalać coś do picia?
– No trochę drogi za nami i w ustach zaschło. Poza tym przywiozłem na spróbowanie mojej naleweczki. Akurat będzie pasowała do ciasta. A Rusłanowi może trochę wody w jakiejś miseczce?
                    – Oczywiście, spodziewałam się tego gościa to i mam mu nawet co nieco na ząb. Jak droga? Rusłan nie zmęczony?
                    – Chyba nie. Jechałem wolno i biegł obok spokojnie. Nie wygląda na zmęczonego. Poza tym muszę go pochwalić był bardzo grzeczny. Nie odbiegał nigdzie daleko i trzymał się cały czas blisko. Chyba będę mógł zabrać go spokojnie na wyprawę do miasta. – Mówiąc to cały czas patrzył na psa. Ten jakby rozumiejąc że się o nim mówi, patrzył wywieszonym jęzorem, to ma Jacka to na Joannę robiąc zabawną minę.
– Dobry, Rusłan, grzeczny piesek – Zwrócił się pieszczotliwie do niego.
                    – O właśnie! Zrobiłam Ci listę zakupów. Jest tego trochę… – Joanna dała mu kartkę – Damy radę, nie przejmuj się. Może pojutrze, skoro świt wyruszymy do miasta. Tylko aby nie padało. – Joanna postawiła naczynia na stole i usiadła. Podała nalewkę Jackowi i spytała – Nalejesz? – Sama zajęła się krojeniem i nakładaniem ciasta na talerze. Jacek nalał im po kieliszku nalewki i lemoniady do szklanek.
                    – Co tam u Was nowego? – spytała z zainteresowaniem.
                    – Właściwie to po staremu. Zbudowałem Rusłanowi budę, taką na razie, bo już w domu roznosi wszystko po kontach. Śpi już na podwórku i jest spokój. Poza tym daje mi darmowe przedstawienia, zachowuje się czasami tak, że można boki zrywać. A co tam u Ciebie
                    – Z nowości nic. Przygotowałam ramę i płótno do następnego obrazu, Ale nie maluję jeszcze bo nie mam pomysłu, brak weny twórczej. Ale to przychodzi z nienacka więc się tym nie przejmuję. – Siedzieli tak konwersując, popijali nalewkę i zajadali świeże ciasto. Rusłan natomiast w międzyczasie kończył z miski zupkę którą dostał od Joanny. W pewnej chwili Joanna potrąciła niechcący szklankę, a ta spadając na podłogę rozbiła się, rozlewając napój.
                    – Cholera. – Zaklęła. Wstała po szmatę by wytrzeć mokrą plamę. Jacek szybko przyniósł zmiotkę i szufelkę z pod pieca by posprzątać szkło. Szybko i bez słowa posprzątali, po czym usiedli z powrotem do stołu. Joanna była wyraźnie speszona i zdenerwowana. Ze spuszczoną głową, nie patrząc na Jacka, wzięła kieliszek do ręki i zaczęła się tłumaczyć.
                    – Zdarza mi się często coś upuścić, potrącić. Mam problemy z prawą ręką, jest słaba. Podczas pierwszego rzutu choroby w ogóle byłam prawie cała sparaliżowana. Karmiono mnie i myto. Ledwo chodziłam, do toalety, to była cala długa wyprawa, musiałam wcześniej wyjść bo zdarzało mi się  nie zdążyć. Kulałam i musiałam trzymać się ściany.  To było gdy miałam 26 lat. – Jacek patrzył na Joannę i milczał. Wiedział że tak powinien się zachować. – Zachorowałam nagle. Na kilkanaście dni przed przyjęciem do szpitala byłam ciągle zmęczona, myślałam że to normalne, że może to grypa, jakiś dołek czy co. Ale gdy pojawiło się podwójne widzenie, zaraz poszłam do lekarza i zostałam skierowanie do szpitala. Pewnie podejrzewano co mi jest, ale nic nie mówiono. Zrobili mi wiele badań i punkcję. Punkcji bałam się najbardziej. Wiele złego o tym zabiegu słyszałam. A to że można zostać sparaliżowanym, że bardzo boli, że są komplikacje. Ale u mnie było wszystko w porządku i nawet nie bolało. Zabieg był jak normalny zastrzyk, a i potem było wszystko OK. Może dlatego że grzecznie cały dzień przeleżałam w łóżku.  
                    Po kilku dniach w szpitalu zaczęło mi odbierać władzę w rękach, w nogach, prawą stronę, w końcu, ogóle mnie sparaliżowało. O zezie nic nie będę mówić, bo to wyglądało strasznie, miałam jedno oko zaklejone żeby pracowało i szybciej mogło wrócić do normy. No nie było za przyjemnie. Po kilku dniach postawiono diagnozę i napisano na karcie SM. Zaczęto leczyć, dostawałam kroplówki, a po nich zaczęłam tyć i puchnąć. Nie wiedziałam co się dzieje, nie znałam tej choroby, tych leków. Mętlik w głowie totalny. Musiałam chyba dostawać wtedy jeszcze jakieś prochy, bo śmiałam się i żartowałam ze swojego stanu zdrowia. Powoli, bardzo powoli, zaczęły się z czasem cofać objawy. Zapisano mnie na rehabilitację i sporo ćwiczyłam.
Zaczęłam się dopytywać co to za choroba ten cały SM. Zaczęłam czytać fachową literaturę. Ale im więcej się dowiadywałam, tym miałam więcej pytań. Nikt nie potrafił satysfakcjonująco mi na nie odpowiedzieć. U każdego choroba ta przebiega inaczej, inne są objawy i skutki. Czasem przebiega wszystko szybko i człowiek w ciągu kilku miesięcy umiera. W innych przypadkach można dożyć późnej starości. Rzuty można mieć często, nawet co kilka tygodni, lub nie mieć latami. Nic nie można zaplanować, trzeba   nauczyć się żyć z dnia na dzień.
Lekarza jak i szpital najlepiej mieć zawsze blisko, bo rzut pojawić się może nagle. Może to być lekkie mrowienie w kończynie, albo paraliż. Totalna klęska, wielka niewiadoma. Można porozmawiać tylko z lekarzami siostrami, albo z chorymi cierpiącymi na tą samą chorobę. Rodzina sama jest w szoku i w sumie zostajesz sama. Sama z własnymi myślami, wątpliwościami i świadomością że chorujesz na nieuleczalną chorobę. Przydała by się wówczas opieka psychologa lub innego psychoterapeuty, ale tej niestety wówczas nikt nie zapewnia i nawet nie sugeruje że może być potrzebna.
Gdy się mój stan poprawił, wypisano mnie ze szpitala, ale po kilkunastu dniach pojawiła się depresja i nerwica. Mąż nie potrafił mnie zrozumieć, no bo jak zrozumieć kogoś kto sam nie rozumie swego postępowania. To było coś w rodzaju samounicestwienia. Wszystko niszczyłam, więzi z rodziną, bliskimi. Bardzo ich potrzebowałam, a zarazem brutalnie odpychałam. Moje życie legło w gruzach. 
Po kilku latach nie miałam rodziny, znajomi się oddalili. Miałami rzuty choroby, musiałam się leczyć, nie miałam za co, wszystko straciłam. Został mi tylko mały domek kilka mebli i zasiłek.  Próbowałam się otruć, życie wydawało mi się bez sensu. Zawiadomiono pomoc społeczną. Odwiedzające mnie urzędniczki zorientowały się że coś jest ze mną nie tak i zmusiły mnie do udania się do psychiatry… Tylko było już za późno. Wyleczono mnie z depresji, nerwicy, ale koło mnie już nikogo bliskiego nie było. Zostałam sama, zupełnie sama... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz