Łączna liczba wyświetleń
czwartek, 29 sierpnia 2013
115. Niedaleko jednej
z bram wjazdowych stał budynek biura. Tam też czasem urzędowałem. Bawiłem się
maszyną do pisania, urządzeniem do liczenia na korbkę, stało tam w koncie pod
wieszakiem, dawno zapomniane naczynie tzw. spluwaczka… A co?... Pełna kultura…
;-D Za moich dziecięcych lat, była chyba mała stołówka, bo pamiętam panią
kucharkę, kuchnię, naczynia… A może robiła ona tylko kawę robotnikom? Nie
pamiętam... Obszar gdzie stały szopy, wyrobownia, różne budynki, warsztaty i
torowisko był spory, z kilka hektarów… Były tam też dla mnie wspaniałe tereny
do zabawy. Czyste stawiki, gdzie w krystalicznie czystej wodzie obserwowałem
różne gatunki zielonych roślin i życie wodnych stworzeń. Żuków, rybek,
pajączków, raków i różnokolorowych żabek. Godzinami mogłem tak siedzieć. Ale
gdy tylko usłyszałem donośny głos mamy – Janusz, obiad!, na przykład, zaraz
leciałem do domu… Zresztą, wszystko było wówczas moim domem… Ot, takie było
wówczas życie - małego królewicza, jak mnie dziadek i kilkoro starszych
pracowników nazywało… To były piękne czasy, jednak coś wisiało w powietrzu…
Rządziła w tedy ekipa Gomułki. Gierek, i namiastka wolności miała nastać jeszcze za kilka lat… Byłem
młody, nie miałem trosk, dlatego wspominam te czasy z takim sentymentem… Chyba
nie tylko ja… ;-D
114. Potem ciuchcia jechała, najczęściej ze mną,
pod wyrobownię. To było różnie, raz kopalnia była o rzut beretem, czasami
oddalona o pół kilometra. Glina nie była w jednym miejscu, kilka lat tu, za
kilka lat tam… Były to takie różnej wielkości niecki… Ciuchcia ostawiała przy
wyrobowni wagoniki z gliną i brała już opróżnione z powrotem do kopalni. Tu też
były dwie bocznice i też jedna z pustymi, a druga z pełnymi wagonikami. Tu
zostawałem i obserwowałem co będzie dalej. Był na dole pan, co podczepiał
wagoniki z gliną do wyciągarki. Najpierw były to dwa, potem już podczepiano ich
trzy. Długą pochylnią wędrowały potem one na górę wyrobowni. Był to chyba nawet
czteropiętrowy budynek, więc miały wysoko. Gdy dotarły na górę, pracownik
odpinał zabezpieczenia i uchylając kolebę wysypywał glinę na dół, do kosza
zasypowego wielkiego pressa. Tam glinę mielono, dodawano wody, oddzielano
zanieczyszczenia i kamienie. Wagoniki wracały z wielkim hukiem na dół i
historia się powtarzała. Trzy piętra niżej, z prostokątnego otworu, wyciskana
była glina w postaci bloku. Potem automatyczna gilotyna, z wielką prędkością
cięła blok na cegły, pracownik układał je na piętrowe wagoniki, po cztery
sztuki na każdy poziom. To był prawdziwy transporter. ;-D Na piętrach tego
budynku były łazienki, pomieszczenia socjalne - przebieralnie, stołówka. Wagoniki
podczepione były kółkami, do grubego łańcucha zawieszonego do solidnej,
posmarowanej grubą warstwą towotu prowadnicy na metalowych podporach. Napędzał
to wielki silnik umieszczony w maszynowni. Wagoniki wędrowały od szopy do szopy
kierowane wielkimi kołami zębatymi, a było ich setki… W szopach, odbierali te
cegły pracownicy i stawiali na półki z łat, by przeschły. Schły tak tygodniami
by pod koniec lata zaczęto po kolei stawiać je znowu na wagoniki jadące w
kierunku pieca. Przy piecu, inni
robotnicy, opróżniali je i stawiali na taczki, które wwożono do komory pieca.
Tam ustawiano je piętrowo w ażurowe ściany by czekały na swoją kolej wypalania.
Następnie, kładło drewnianą podpałkę i otwory którymi wwożono cegłę
zamurowywano na glinianą zaprawę. Potem podpalano rozpałkę i zaczynało się
wypalanie cegieł. Przez kilka dni sypano miał węglowy z otworów na górze pieca,
pilnowano temperatury by na koniec zacząć schładzanie. Piec był duży, więc gdy
z jednej strony wypalano, z drugiej schładzano, a dalej wywożono jeszcze ciepłą
cegłę na plac by czekały na samochód, który zawiezie ją na budowę, do hurtowni
czy do sklepu.
wtorek, 27 sierpnia 2013
113. Gdy ja się
urodziłem, była już państwowa cegielnia. Ojciec nie był już w niej
kierownikiem, miał dość i zajął się produkcją pieczarek. Ja jako małe dziecko,
bawiłem się często w cegielni. Nikt mnie nie pilnował tak jak teraz rodzice
swoje dzieci. Tak zresztą byli i wychowywani wszyscy moi rówieśnicy. Cegielnia już
wyglądała zupełnie inaczej. Była zmodernizowana, unowocześniona, posiadała już
wiele nowoczesnych i wielkich urządzeń.
Kopaną koparkami łyżkowymi glinę, jak ktoś wie jak wyglądają koparki kopiące węgiel brunatny, to mniej więcej ma pojęcie, wysypywano do uchylnych wagoników kolejki ciągnącej przez ciuchcię. Ojej, ileż to czasu spędziłem jeżdżąc w tej kolejce… Obserwowałem pracę pracowników, działanie koparki. Patrzyłem jak przez uchylne zamykane klapy sypała kawałkami gliny do wózków stojących na szynach. Jak ludzie odpychali je pełne i podczepiali puste do koparki. Potem wjeżdżali na obrotowe łożyskowane platformy i ustawiali je w rzędzie na drugiej bocznicy, przygotowując do podróży do zakładu… W jednej kopalni wózki na górę wyciągała ciuchcia, w drugiej wyciągarka linowa. Wyciągarka wózki pełne wyciągała na równy teren, na jedną bocznicę, a linę spuszczała podczepiając do niej puste z drugiej bocznicy. Ależ było przy tym hałasu i rumoru… Wiele się nauczyłem przy tym i dowiedziałem, jak też działają te techniczne cudeńka. Wszyscy mnie tam znali, nikt nie przeganiał znałem swoje miejsce, a jak nie, to mi je pokazywano, ot tak dla mojego bezpieczeństwa… ;-D Byłem takim małym majstrem…
Kopaną koparkami łyżkowymi glinę, jak ktoś wie jak wyglądają koparki kopiące węgiel brunatny, to mniej więcej ma pojęcie, wysypywano do uchylnych wagoników kolejki ciągnącej przez ciuchcię. Ojej, ileż to czasu spędziłem jeżdżąc w tej kolejce… Obserwowałem pracę pracowników, działanie koparki. Patrzyłem jak przez uchylne zamykane klapy sypała kawałkami gliny do wózków stojących na szynach. Jak ludzie odpychali je pełne i podczepiali puste do koparki. Potem wjeżdżali na obrotowe łożyskowane platformy i ustawiali je w rzędzie na drugiej bocznicy, przygotowując do podróży do zakładu… W jednej kopalni wózki na górę wyciągała ciuchcia, w drugiej wyciągarka linowa. Wyciągarka wózki pełne wyciągała na równy teren, na jedną bocznicę, a linę spuszczała podczepiając do niej puste z drugiej bocznicy. Ależ było przy tym hałasu i rumoru… Wiele się nauczyłem przy tym i dowiedziałem, jak też działają te techniczne cudeńka. Wszyscy mnie tam znali, nikt nie przeganiał znałem swoje miejsce, a jak nie, to mi je pokazywano, ot tak dla mojego bezpieczeństwa… ;-D Byłem takim małym majstrem…
112. Pod tym otworem
stał metalowy stół z ręczną gilotyną tnącą blok gliny na równe kostki cegieł.
Potem przesuwające się po stole pocięte cegły, były oddzielane i stawiane na
równą z ziemią posadzce. Stamtąd były ładowane na taczki i zawożone do suszenia
do przewiewnych szop. Kładło się je na półkach zrobionych z drewnianych łat.
Schły tam przez całe lato. Wyschnięte cegły, później się wypalało. Było co
robić jesienią i zimą. Zaletą tego było ciepło wydobywające się z ogrzanych
murów. Piec wyglądał jak półokrągły wybudowany z cegieł bunkier. Z jednej
strony był otwór którym się wwoziło i wywoziło cegły, z drugiej dziura która
odprowadzała dym z drzewa, później węgla, którym się wypalało cegły, do
wysokiego komina. W górnej części pieca, „na grzbiecie”, znajdowały się otwory
w które wrzucało się polana, lub miał węglowy by podniecać ogień. Temperaturę
regulowało się poprzez szyber kontrolujący przepływ spalin do komina, bo
wszystko inne było szczelnie zamykane. Cały ten proces trwał kilka dni. Potem w
piecu ogień się wygaszało, otwierało wszystko co możliwe i schładzało. Po kilku
dniach cegły się wywoziło, ustawiało w koziołki i zawoziło następną partię… Na
tym po prostu się trzeba było znać. Cegła musiała być jednakowa, ceglasto –
żółta, nie stopiona przez ogień, nie zielona, czy popękana. Nikt by przecież
wybrakowanej cegły nie kupił i cała ciężka robota poszła by na marne… Acha, piec miał dach i był osłonięty od wiatru ażurową ścianą, taki budynek. Tak to
moi dziadkowie robili cegły. Mieli kilka pressów, pieców, szop i kilku- nastu
pracowników… Rozwijali produkcję do czasu, gdy zabrano im wszystko… Po drugiej
wojnie światowej w Polsce nie mogło być przecież prywatnej własności…
poniedziałek, 26 sierpnia 2013
211. ...Ach, jak życie pędzi
ma przód… Jak wszystko się zmienia… Moi dziadkowie produkowali cegłę i
zaczynali ją robić na bardzo prymitywnych urządzeniach. Kopali glinę ręcznie,
szpadlami. Wrzucali je na wozy konne zwanymi żelaźniakami. - Zwane tak z powodu żelaznych
obręczy na kołach. Tak, tak, nie było kiedyś gumowych pompowanych kół… Takim
wozem pamiętam, jeszcze po II wojnie dziadek woził z pobliskich bagien torf na
opał do domu… Chyba nawet raz z nim jechałem takim wozem. Potem, z trudnością,
wyjeżdżało się z takiej Glinianki, - „dziury w ziemi” i jechało pod tak zwany
Press. Było to coś w rodzaju pionowo postawionej maszynki do mięsa. Z góry się
wrzucało glinę o odpowiedniej wilgotności, urządzenie to mieszało glinę
prasowało i wyciskało przez prostokątny otwór na dole. Przypominało to trochę
robienie kostek masła w mleczarni. Całe to urządzenie było wpuszczone nieco w
ziemię by nie trzeba było za wysoko tej gliny do tego pressa wrzucać. Wadą tego
było to, że człowiek odbierający cegły na dole stał ciągle w wodzie, bo otwór z
którego wyciskana była surówka, dla lepszego poślizgu i wyglądu cegieł był
skrapiany wodą. Urządzenie napędzane było siłą końskich mięśni. Na górze tego
świdra, był przymocowany długi drewniany drąg, a z drugiej orczyk z uprzężą dla
konia. Koń chodził w koło, mielił i wyciskał sprasowany blok gliny wychodzący
na dole tego urządzenia. (CDN).
piątek, 23 sierpnia 2013
Subskrybuj:
Posty (Atom)