Łączna liczba wyświetleń

środa, 25 września 2013

                124. Miałem wczoraj straszny sen… Śniło mi się że była noc i rozpętała się straszna burza. Wiatr przygniatał gałęzie drzew do ziemi. Słychać było grzmoty, niebo rozświetlały co i rusz błyskawice. Mieszkaliśmy jeszcze na wsi. Baliśmy się by na nasz dom nie spadło jakieś drzewo, lub duża gałąź nie uszkodziła dachu, by piorun nie strzelił w kalenicę. Ciarki nam przechodziły po plecach. Z czasem zaczęło się wszystko uspokajać, wiatr ucichł. Zaczęliśmy oddychać swobodnie gdy… Nagle ni z tego ni z owego, nowy hałas zaczął docierać do nas zza chmur. Były to wycia z naddźwiękowych silników samolotów. Wydawało się nam że walczą między sobą. Chmury znowu zaczęły rozdzielać łuny, tym razem z broni walczących maszyn. Z daleka docierały do naszych uszu wybuchy bomb. Padł na nas blady strach. W głowach kłębiły się myśli, co to? Wojna, inwazja, terroryści?... Wrzesień, Polska, atak?
Przytuliliśmy się do siebie. I tak przytuleni na pokojowej ławie, doczekaliśmy całą rodziną do rana. Rano w telewizji cisza, brak programu. Na drodze żadnego ruchu. Sąsiedzi wyszli na podwórek, do obrządku, lecz robota nikomu nie szła. Każdy miał potrzebę rozmowy, każdy zadawał w myślach pytania. Niepewność i strach rozlewała się po wsi. Co się dzieje?
Tak było do wieczora. Wieczorem, na drogach dookoła, rozlegał się chrobot gąsiennic i warkot silników samochodowych. Ciemność rozświetlały reflektory i ogniska rozpalane przez żołnierzy z orzełkami na hełmach. Pomału docierała do wszystkich straszna wiadomość. To pucz, władzę siłą przejęła jedyna słuszna polityczno - wyznaniowa siła z człowiekiem o ptasim nazwisku na czele.
Wszystkich opornych, o innych poglądach wywieziono, internowano, lub rozstrzelawszy pochowano w zbiorowych mogiłach. Wszystkich opanował strach. Co teraz będzie? Przecież tu jest prawdziwy tygiel etniczny, źródła wiary różnych religii. Czy duchowny o nazwisku pięknego rudego grzyba poskromi teraz swe ambicje? Czy nienawiść z ust człowieka o ptasim nazwisku będzie w jakiś sposób przez kogoś hamowana? Przecież na wzór dawnej komuny, w naszym kraju na naszych oczach powstaje państwo wyznaniowe. Co na to Papa? Czy to początek wojny katolicko – muzułmańskiej? Czy to tylko nowy podział strefy wpływów? Mamy żyć i chodzić jakiś burkach do końca życia? Co to będzie?   
            Obudziłem się zlany potem, ale szczęśliwy że był to tylko sen… Może była to i polityczna mara, ale jaka realna… Zacząłem sobie zadawać pytanie, czy to możliwe? Słuchając tego zjadliwego, pełnego nienawiści języka w parlamencie myślę że tak. Patrząc na wybryki narodowościowców, kiboli, niedowartościowanych polityków i wojskowych, jestem tego pewny. Przecież taki scenariusz jest całkiem możliwy…
Nie mogłem zasnąć już do rana…   

poniedziałek, 16 września 2013

               123. Fajnie że czytacie mego Bloga. Cieszy mnie to ogromnie, bo „zmusza” to do systematyczności, wysiłku i wytwarza to w moim mózgu endorfiny -„hormony szczęścia” ;-D Byłem tym bardziej mile zaskoczony, gdy redakcja „Neuropozytywnych” poprosiła bym rozwinął temat z mego Bloga i napisał artykuł do ich czasopisma. Napisałem więc i właśnie się ukazał… Wiecie jakie to uczucie?... To coś takiego, gdy przed laty po „upadku komunizmu”, spotkało się ze mną kilku mieszkańców gminy i zaproponowali bym został radnym… Zostałem zauważony i bardzo mnie to dowartościowało… Nie przewróciło mi to w głowie, ale mile połaskotało moją próżność. Wielu ludzi miało wówczas podobne poglądy jak ja i chciało mi zaufać, powierzając swoje sprawy bym wprowadzał je w życie… To było dawno, ale teraz też, słowa swojej matki, gdy się pochwaliłem artykułem, bardzo mnie dowartościowały „Bardzo ładnie napisałeś Janusz, jak profesjonalista”. Przypomniały mi się stare czasy. ;-D   

wtorek, 10 września 2013

                   122. Kiedyś mój znajomy z weterynarii, przyjechał do nas w odwiedziny z dwoma kolegami. Byli to jacyś profesorowie, z jakiejś uczelni… Byli bardzo zdziwieni, gdy oprowadziłem ich po pieczarkarni, opowiedziałem o całym cyklu produkcji, o tym czemu się tym zajmujemy, co nas w tym pasjonuje… Wykład był na miarę profesorskiej lekcji na uczelni, tylko że ja skończyłem zaledwie szkołę średnią… No cóż miałem zapewne jeden z lepszych dni… ;-D Teraz bym tego wyczynu nie powtórzył… SM, zabrało mi sporo elokwencji, pewności siebie. Pamięci, szybkości, refleksu w posługiwaniu się językiem… Ale nie jest jeszcze tak źle… Tylko czasem ta trema, poczucie ułomności… To „se newrati”, jak by powiedzieli nasi sąsiedzi z południa… ;-D Nie, nie czuję się gorszy, nie żałuję niczego co zrobiłem w swym życiu… Żałuję tylko stanu umysłu, który powstał po poznaniu diagnozy, a mógł doprowadzić do utraty tego co jest mi najważniejsze – rodziny… - …Depresja… Pisząc swą monografię – „Album rodzinny” i tworząc drzewo genealogiczne, wiele zebrałem wspomnień, wiadomości o swojej rodzinie. Wiele się dowiedziałem. Od tego momentu bardzo się rozwinąłem… Zacząłem posługiwać się komputerem przecież w czasie, gdy mój mózg nie pamiętał po co wysłał mnie do sklepu… A przecież spisałem historię mojej rodziny od początku wieku. Opisałem swoją młodość. Co przeżyłem, myślałem od dzieciństwa. Poprzez szkołę podstawową, szkołę średnią. Okres gdy rodziły się dzieci, ich wychowywanie. Czasy obfitości, kryzysu, choroby. Procesu godzenia się z rzeczywistością i pokonania, albo raczej zaakceptowania swojej ułomności… To co przeżyłem, nie sposób opisać, ale wiele można się dowiedzieć z tego Bloga i przeczytać między jego wierszami…       

niedziela, 8 września 2013

            121. Grzyby się zawiązały i rozpoczął się rzut pieczarek. Najbardziej oczekiwany okres plonów, zarobków, satysfakcji z pracy. Jednocześnie był to okres wytężonej i nielimitowanej pracy. U nas jedna, dwie osoby zbierało grzyby do skrzyneczek. Jednocześnie, lub po godzinie, cała rodzina czyściła, obcinała korzonki, pakowała i ważyła pieczarki. Nikt nie patrzył na zegarek. Pracowano, aż się pracę wykonało. Skrzynki, by grzyby nie rozwijały się tak szybko, umieszczane były w chłodni. Rankiem woziło się je na rynek, patetycznie zwany wtedy giełdą… ;-D W innych pieczarkarniach, jak na przykład w tej do której wyjeżdżaliśmy potem na saksy. Grzyby zrywała, obcinała i pakowała jedna osoba jednocześnie. Było w tedy w komorze, bunkrze, kilkanaście osób. Niektóre brygady, jak na przykład Turecka, rzucały obcięte korzonki na podłogę i deptała po nich… Och jak później trudno było doprowadzić taki bunkier do czystości!… Polskie brygady wszystkie nieczystości wrzucała do wiaderek i bunkier od razu był czysty. Zbiór normalnie trwa trzy dni. Zbiera się sukcesywnie największe grzyby. Tureccy robotnicy rwali wszystko na raz, zostawiając tylko małe grzybki. No, ale cóż… Może dlatego zakład już zamknięto z powodu nierentowności… Po zbiorze, usuwało się pozostałości, by nie rozsiewały tworzących się zarazków, równało, zasypywało dołki i podlewało. Do następnego rzutu należało dostarczyć grzybom tyle wody, jakiego spodziewano się następnego plonu pieczarek… Po tygodniu, sytuacja się powtarzała. I tak, do pięciu, a nawet u nas do sześciu tygodni. Potem półki się opróżniało, wywoziło kompost i dezynfekowało halę… Nie powiem, trochę chemii, w celach zapobiegawczych się musiało stosować. Choroby błyskawicznie podczas rzutów się rozprzestrzeniały, zabierając ze sobą nawet połowę ponów. Hodowla pieczarek to była bardzo ciężka i kosztowna uprawa…

Mam sporo spraw w tym tygodniu... Nie zdziwcie się jak będę pauzował... ;-*          

czwartek, 5 września 2013

              120. Gdy się grzybnię posiało, wyrównało i uklepało, przykrywało się ją gazetami i zraszało wodą. Trzeba było ją zresztą zraszać nawet i kilka razy dziennie, by była ciągle wilgotna. Grzybnia pod gazetami rozrastała się nawet trzy tygodnie. Obornik z brunatnego stawał się coraz bardziej ryżawo- siwy, pachniał już też grzybami. Wtedy to, przykrywało się go okrywą, wykonaną z torfu, gliny, piasku. Miała być chłonna, przewiewna o strukturze przypominającej gruboziarnisty żwir. To kosztowało lata doświadczeń, by taka okrywa spełniała swoją rolę. Torf przywoziło się z kopalni torfu, z łąk, dołów. Glinę brało z cegielni, a piasek ze żwirowni. Aby nie zawierała drobnoustrojów i szkodliwych bakterii, tydzień przed przykryciem nią substratu, trzeba było ją spasteryzować. Przez dwanaście godzin utrzymać bardzo wysoką temperaturę, praktycznie u nas, wręcz od dołu zagotować… Ojciec przedtem, gdy nie było pieca, odkażał ją tylko formaliną. Ciepłą, ale już nie gorącą ziemią przykrywało się obornik przy pomocy wiader i długiego grzebienia wykonanego samodzielnie. W okrywie, grzybnia rozrastała się szybko, gdy pierwsze strzępki zaczynały docierać do powierzchni, schładzało się powietrze z dwudziestu kilku stopni do nawet szesnastu, w zależności od rasy grzybni. Był to tak zwany szok termiczny. Powodował on zawiązywanie się na strzępkach grzybni owocników. Po kilkunastu dniach następował pierwszy wysyp, rzut grzybów.  
        119. Urządzenia i maszyny używane onegdaj do produkcji pieczarek to przecież widły, taczki, dziobaki wykonane z wideł, pace budowlane do ubijania. Wiadra, grzebienie wykonane z drewnianych łat z powbijanymi gwoźdźmi, opryskiwacze ręczne, szufle itp. rzeczy. Dopiero później, ojciec przystosował młocarnię ręczną do zboża na maszynę elektryczną do rozdrabniania obornika i torfu. No takimi narzędziami się pracowało. Fizycznie, ręcznie, ciężko. Wszystkie pomocnicze urządzenia jak płotki do układania pryzmy, szerokie widły, podjazdy i inne ułatwienia, ojciec mój sam wymyślał i wykonywał. Pracował ciężko i pewnie aż do przedwczesnej śmierci utrzymywał wspaniałą kondycję fizyczną. Ja też ani z mięśniami, ani kręgosłupem nie mam problemu. Byłem i nadal jestem bardziej wytrzymały na wysiłek fizyczny niż obecne młode pokolenie… Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Jako chory, mam zapas z którego niepełnosprawność może jeszcze czerpać… ;-D

środa, 4 września 2013

          118. Zaczynając produkcję w moich czasach producent pieczarek musiał zrobić kompost. Była to słoma żytnia lub pszeniczna wymieszana z nawozem końskim, kurzym, lub takim i takim. Zmoczona, ułożona w pryzmę i odkwaszona. Gdy była potrzeba, można było dodać nawozu azotowego. Taką pryzmę przerzucano przez maszynę co tydzień trzy razy. Dotleniało to ją, wpływało na rozwój pożytecznych drobnoustrojów, zmiękczało i łamało strukturę słomy. Towarzyszyła temu wysoka temperatura, która podczas parowania pozbawiała pryzmę wody. Trzeba było ją uzupełniać, dodawać gnojówkę która wyciekła spod pryzmy… Po wielu latach, podczas kursu w Holandii, dowiedziałem się, że proces ten wpływa także na powstawanie efektu cieplarnianego. Potem rozdrobniony, zmacerowany kompost zawoziło się do komór. Tam podlegał procesowi pasteryzacji. Utrzymywało się temperaturę do 60 stopni w kompoście przez kilkanaście godzin, by (najprościej mówiąc) związał się azot w kompoście zatruwający grzybnię pieczarek. Później przez kilka dni kompost na półkach stygł i dojrzewał. Na powierzchni pojawiała się pożyteczna pleśń i pojawił się specyficzny, chlebowy zapach. W schłodzonym i wywietrzonym pomieszczeniu, przy temperaturze około dwudziestu kilku stopni siało się grzybnię. Była to „pleśń” nitki grzybni pieczarki, zaszczepione na gotowanym ziarnie pszenicy. Rozsypywało się ją po powierzchni, mieszano i uklepywano. Jakich urządzeń i maszyn wtedy się używało do tego, napiszę w „Następnym numerze”… ;-D

wtorek, 3 września 2013

          117. (…) W ruinach starej cegielni (…) Takimi słowami zaczynał się reportaż, gdy przed laty przyjechał do nas reporter i zrobił materiał wyświetlony w ówczesnej telewizji publicznej. Potem było jeszcze kilka artykułów w lokalnej prasie. To było miłe, dowartościowało. Niewielu było w tym czasie pieczarkarzy, zwłaszcza na naszym terenie… Potem, nastała polityczna odwilż. Polska wieś, i nie tylko zaczęła się gwałtownie rozwijać. Można było wdrożyć w życie marzenia. Na miejscu starej, powstało nowoczesne, jak na owe polskie czasy - Rodzinne Gospodarstwo Rolne o Specjalizacji Pieczarkarskiej… Jak życie się wówczas u nas zmieniło… Ojciec kupił nowego Fiata, używanego Żuka, kolorowy telewizor, wyremontował dom, dostawił werandę, no i powstała przede wszystkim – pieczarkarnia… To wszystko w przeciągu kilku lat… Owszem było trochę kredytu, ale szybko się go spłaciło… Znowu naszej rodzinie zaczęło się powodzić i co najważniejsze, za zezwoleniem już władz… ;-D   



To zdjęcie jeszcze z wykańczania pieczarkarni. Wiele się zmieniło... Ta szopa, to część starego budynku cegielni przerobionej na pieczarkarnię... Ani pieca, ani komina już nie ma... To wszystko stało w drugiej hali uprawowej w tym dużym budynku... 


niedziela, 1 września 2013

           116. Pomysłem na życie mego ojca były pieczarki… Po zwolnieniu się z cegielni, wpadła mu w ręce książeczka Bukowskiego o uprawie pieczarek. Nie było wówczas w regionie nikogo, kto by się taką produkcją zajmował… Do tego celu zaadoptował piwnicę przy letniej kuchni rodziców. Była nieduża, warunki tam panowały prawidłowe, więc dlaczego by nie… Gdy się urodziłem, nie wiele słyszałem już o tych pierwszych próbach uprawy. Ale chyba się powiodły skoro już do celów uprawy zaadoptowane były szopy i stary piec do wypalania cegły. W rodzinie mówiono jedynie, że pierwsze grzyby zaczęły rosnąć pod półkami, bo nie miały szans by wyrosnąć prawidłowo bo im ojciec nie pozwalał… ;-D

czwartek, 29 sierpnia 2013

                115. Niedaleko jednej z bram wjazdowych stał budynek biura. Tam też czasem urzędowałem. Bawiłem się maszyną do pisania, urządzeniem do liczenia na korbkę, stało tam w koncie pod wieszakiem, dawno zapomniane naczynie tzw. spluwaczka… A co?... Pełna kultura… ;-D Za moich dziecięcych lat, była chyba mała stołówka, bo pamiętam panią kucharkę, kuchnię, naczynia… A może robiła ona tylko kawę robotnikom? Nie pamiętam... Obszar gdzie stały szopy, wyrobownia, różne budynki, warsztaty i torowisko był spory, z kilka hektarów… Były tam też dla mnie wspaniałe tereny do zabawy. Czyste stawiki, gdzie w krystalicznie czystej wodzie obserwowałem różne gatunki zielonych roślin i życie wodnych stworzeń. Żuków, rybek, pajączków, raków i różnokolorowych żabek. Godzinami mogłem tak siedzieć. Ale gdy tylko usłyszałem donośny głos mamy – Janusz, obiad!, na przykład, zaraz leciałem do domu… Zresztą, wszystko było wówczas moim domem… Ot, takie było wówczas życie - małego królewicza, jak mnie dziadek i kilkoro starszych pracowników nazywało… To były piękne czasy, jednak coś wisiało w powietrzu… Rządziła w tedy ekipa Gomułki. Gierek, i namiastka wolności  miała nastać jeszcze za kilka lat… Byłem młody, nie miałem trosk, dlatego wspominam te czasy z takim sentymentem… Chyba nie tylko ja… ;-D
           114.   Potem ciuchcia jechała, najczęściej ze mną, pod wyrobownię. To było różnie, raz kopalnia była o rzut beretem, czasami oddalona o pół kilometra. Glina nie była w jednym miejscu, kilka lat tu, za kilka lat tam… Były to takie różnej wielkości niecki… Ciuchcia ostawiała przy wyrobowni wagoniki z gliną i brała już opróżnione z powrotem do kopalni. Tu też były dwie bocznice i też jedna z pustymi, a druga z pełnymi wagonikami. Tu zostawałem i obserwowałem co będzie dalej. Był na dole pan, co podczepiał wagoniki z gliną do wyciągarki. Najpierw były to dwa, potem już podczepiano ich trzy. Długą pochylnią wędrowały potem one na górę wyrobowni. Był to chyba nawet czteropiętrowy budynek, więc miały wysoko. Gdy dotarły na górę, pracownik odpinał zabezpieczenia i uchylając kolebę wysypywał glinę na dół, do kosza zasypowego wielkiego pressa. Tam glinę mielono, dodawano wody, oddzielano zanieczyszczenia i kamienie. Wagoniki wracały z wielkim hukiem na dół i historia się powtarzała. Trzy piętra niżej, z prostokątnego otworu, wyciskana była glina w postaci bloku. Potem automatyczna gilotyna, z wielką prędkością cięła blok na cegły, pracownik układał je na piętrowe wagoniki, po cztery sztuki na każdy poziom. To był prawdziwy transporter. ;-D Na piętrach tego budynku były łazienki, pomieszczenia socjalne - przebieralnie, stołówka. Wagoniki podczepione były kółkami, do grubego łańcucha zawieszonego do solidnej, posmarowanej grubą warstwą towotu prowadnicy na metalowych podporach. Napędzał to wielki silnik umieszczony w maszynowni. Wagoniki wędrowały od szopy do szopy kierowane wielkimi kołami zębatymi, a było ich setki… W szopach, odbierali te cegły pracownicy i stawiali na półki z łat, by przeschły. Schły tak tygodniami by pod koniec lata zaczęto po kolei stawiać je znowu na wagoniki jadące w kierunku pieca.  Przy piecu, inni robotnicy, opróżniali je i stawiali na taczki, które wwożono do komory pieca. Tam ustawiano je piętrowo w ażurowe ściany by czekały na swoją kolej wypalania. Następnie, kładło drewnianą podpałkę i otwory którymi wwożono cegłę zamurowywano na glinianą zaprawę. Potem podpalano rozpałkę i zaczynało się wypalanie cegieł. Przez kilka dni sypano miał węglowy z otworów na górze pieca, pilnowano temperatury by na koniec zacząć schładzanie. Piec był duży, więc gdy z jednej strony wypalano, z drugiej schładzano, a dalej wywożono jeszcze ciepłą cegłę na plac by czekały na samochód, który zawiezie ją na budowę, do hurtowni czy do sklepu.   

wtorek, 27 sierpnia 2013

                  113. Gdy ja się urodziłem, była już państwowa cegielnia. Ojciec nie był już w niej kierownikiem, miał dość i zajął się produkcją pieczarek. Ja jako małe dziecko, bawiłem się często w cegielni. Nikt mnie nie pilnował tak jak teraz rodzice swoje dzieci. Tak zresztą byli i wychowywani wszyscy moi rówieśnicy. Cegielnia już wyglądała zupełnie inaczej. Była zmodernizowana, unowocześniona, posiadała już wiele nowoczesnych i wielkich urządzeń. 


Kopaną koparkami łyżkowymi glinę, jak ktoś wie jak wyglądają koparki kopiące węgiel brunatny, to mniej więcej ma pojęcie, wysypywano do uchylnych wagoników kolejki ciągnącej przez ciuchcię. Ojej, ileż to czasu spędziłem jeżdżąc w tej kolejce… Obserwowałem pracę pracowników, działanie koparki. Patrzyłem jak przez uchylne zamykane klapy sypała kawałkami gliny do wózków stojących na szynach. Jak ludzie odpychali je pełne i podczepiali puste do koparki. Potem wjeżdżali na obrotowe łożyskowane platformy i ustawiali je w rzędzie na drugiej bocznicy, przygotowując do podróży do zakładu… W jednej kopalni wózki na górę wyciągała ciuchcia, w drugiej wyciągarka linowa. Wyciągarka wózki pełne wyciągała na równy teren, na jedną bocznicę, a linę spuszczała podczepiając do niej puste z drugiej bocznicy. Ależ było przy tym hałasu i  rumoru… Wiele się nauczyłem przy tym i dowiedziałem, jak też działają te techniczne cudeńka. Wszyscy mnie tam znali, nikt nie przeganiał znałem swoje miejsce, a jak nie, to mi je pokazywano, ot tak dla mojego bezpieczeństwa… ;-D Byłem takim małym majstrem…

             112. Pod tym otworem stał metalowy stół z ręczną gilotyną tnącą blok gliny na równe kostki cegieł. Potem przesuwające się po stole pocięte cegły, były oddzielane i stawiane na równą z ziemią posadzce. Stamtąd były ładowane na taczki i zawożone do suszenia do przewiewnych szop. Kładło się je na półkach zrobionych z drewnianych łat. Schły tam przez całe lato. Wyschnięte cegły, później się wypalało. Było co robić jesienią i zimą. Zaletą tego było ciepło wydobywające się z ogrzanych murów. Piec wyglądał jak półokrągły wybudowany z cegieł bunkier. Z jednej strony był otwór którym się wwoziło i wywoziło cegły, z drugiej dziura która odprowadzała dym z drzewa, później węgla, którym się wypalało cegły, do wysokiego komina. W górnej części pieca, „na grzbiecie”, znajdowały się otwory w które wrzucało się polana, lub miał węglowy by podniecać ogień. Temperaturę regulowało się poprzez szyber kontrolujący przepływ spalin do komina, bo wszystko inne było szczelnie zamykane. Cały ten proces trwał kilka dni. Potem w piecu ogień się wygaszało, otwierało wszystko co możliwe i schładzało. Po kilku dniach cegły się wywoziło, ustawiało w koziołki i zawoziło następną partię… Na tym po prostu się trzeba było znać. Cegła musiała być jednakowa, ceglasto – żółta, nie stopiona przez ogień, nie zielona, czy popękana. Nikt by przecież wybrakowanej cegły nie kupił i cała ciężka robota poszła by na marne… Acha, piec miał dach i był osłonięty od wiatru ażurową ścianą, taki budynek. Tak to moi dziadkowie robili cegły. Mieli kilka pressów, pieców, szop i kilku- nastu pracowników… Rozwijali produkcję do czasu, gdy zabrano im wszystko… Po drugiej wojnie światowej w Polsce nie mogło być przecież prywatnej własności…

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

         211.  ...Ach, jak życie pędzi ma przód… Jak wszystko się zmienia… Moi dziadkowie produkowali cegłę i zaczynali ją robić na bardzo prymitywnych urządzeniach. Kopali glinę ręcznie, szpadlami. Wrzucali je na wozy konne zwanymi żelaźniakami. - Zwane tak z powodu żelaznych obręczy na kołach. Tak, tak, nie było kiedyś gumowych pompowanych kół… Takim wozem pamiętam, jeszcze po II wojnie dziadek woził z pobliskich bagien torf na opał do domu… Chyba nawet raz z nim jechałem takim wozem. Potem, z trudnością, wyjeżdżało się z takiej Glinianki, - „dziury w ziemi” i jechało pod tak zwany Press. Było to coś w rodzaju pionowo postawionej maszynki do mięsa. Z góry się wrzucało glinę o odpowiedniej wilgotności, urządzenie to mieszało glinę prasowało i wyciskało przez prostokątny otwór na dole. Przypominało to trochę robienie kostek masła w mleczarni. Całe to urządzenie było wpuszczone nieco w ziemię by nie trzeba było za wysoko tej gliny do tego pressa wrzucać. Wadą tego było to, że człowiek odbierający cegły na dole stał ciągle w wodzie, bo otwór z którego wyciskana była surówka, dla lepszego poślizgu i wyglądu cegieł był skrapiany wodą. Urządzenie napędzane było siłą końskich mięśni. Na górze tego świdra, był przymocowany długi drewniany drąg, a z drugiej orczyk z uprzężą dla konia. Koń chodził w koło, mielił i wyciskał sprasowany blok gliny wychodzący na dole tego urządzenia. (CDN).

piątek, 23 sierpnia 2013

                210. Wpadł mi do głowy pomysł by opisać technologie które znam z własnego doświadczenia, z autopsji. Opiszę sukcesywnie, jak produkowałem pieczarki i jak produkowało się cegły. Zamiar jest wielki, więc proszę o nieco tolerancji… Nie od razu Kraków zbudowano… Zacznę od przyszłego tygodnia... ;-*  

środa, 12 czerwca 2013

               209. CD.
Czy tego wszystkiego co było, jest mi szkoda? No cóż, ja urodziłem się w innych czasach. Uważam tylko, że nikt z mieszkańców na to co zaistniało, nie miał wówczas wpływu. Podejrzewam,  że więcej złego, ludność tych terenów doznała od tych ze wschodu, niż od tych z zachodu bo oni na tych ziemiach byli tylko przez chwilę.
Jednak punkt widzenia zależy jak zwykle od punktu siedzenia, ja to tylko uśredniłem.

Jak wspomniałem, sytuacja nigdy tu nie była jednoznaczna. Tych co palili wsie i mordowali ludzi, jedni uważali za bohaterów, drudzy za bandytów. Robili to i ci z prawa i ci z lewa. Ludzie mieli poglądy i lewicowe, prawicowe i wyzwoleńcze. W tym tyglu etnicznym jakim mieszkam, wystarczyła iskra, by wszystko zaczęło przypominać byłą Jugosławię. Nie podoba mi się to, co niektórzy obecni możnowładcy próbują z historią tego regionu zrobić. To są klakierzy, marionetki, które próbując zrobić karierę polityczną w tym regionie robią wielką krzywdę społeczeństwu tu żyjącemu…

Nie chcę by odżyły duchy ludzi, które zbudzone przez nieodpowiedzialnych karierowiczów, pochowane gdzieś w borach, polanach, rozstajach dróg, powstały teraz i zaczęły jak zombie, mścić się i atakować, rozpadającymi się członkami żyjących obecnie w tym regionie bogu ducha winnych ludzi. Nie chcę by im przeszkadzano, ale z tolerancją aktualną nadal w na tych terenach pamiętano o tym, że historia lubi się powtarzać. To co było kiedyś akceptowane, w jednej rzeczywistości, może się odwrócić i zemścić ucinając łeb w drugiej.
O wiele łatwiej jest w czas zwalić polityka ze stołka, niż naprawić to co zdoła zepsuć.

Jednak jestem optymistą. Pamiętam czasy Gomółki, namiastkę wolności za Gierka. Czasy Solidarności i te dzisiejsze o których marzyłem wyjeżdżając na saksy do Niemiec.     
 Dziwią mnie niektóre sytuacje i decyzje. Nie to że się z nimi nie godzę, ale są dla mnie nieraz zaskakujące… Tłumaczę to chęcią dowartościowania się, zaistnienia za wszelka cenę w świadomości ludzi. Stało się tradycją że w wigilię Bożego Narodzenia jest post, a tu nagle bomba… Lektury na których się nasze pokolenie wychowało, teraz są zapominane. Wprowadzane są inne. Robi się testy, a zapomina o wypracowaniach i twórczym, oryginalnym myśleniu. Zostaje wszystko uśredniane, spłaszczane. A to co jest nieszablonowe, postępowe i niekonwencjonalne, upycha się po różnorodnych niszach i umarginesowuje...

Patrząc z tej strony, nie wydaje się być prawdziwym i szczerym uczestniczenie w czymś z góry ustalanym, jedynie słusznym i nie podlegającym dyskusji. Człowiek myślący myśli i się buntuje. Mimo woli      
Koniec.
            208.
             CD…
Wszyscy szukają swego miejsca i celu w życiu. Żyją w takich czasach i dostosowują się do zaistniałych warunków. Moja mama pochodzi z tych stron i jest wiary prawosławnej. Pradziadkowie, tak jak wiele rodzin przed pierwszą wojną światową, jako „Bierzeńcy” uciekali zostawiając swoje gospodarstwo przed Niemcami do Rosji. Po wojnie wrócili do zdewastowanego.
Rodzina mego ojca była katolicka i przyjechała gdzieś ze środkowej Polski. Pradziadek szukał gliny by zainwestować w cegielnię. Udało mu się, ale po II wojnie światowej jego synom już cegielnię odebrano... Z babki strony mam „świętego” któremu batiuszka zniszczył napisy na nagrobku, a moim rodzicom przez kilka lat nie dawano żyć z powodu pochodzenia i różnicy wyznania. Rodzina teścia, też swego czasu położyła się spać na Litwie, a obudziła w Polsce… 
Tego się nie da opisać w kilku słowach. To kawał historii zapisany bliznami na żywym organizmie. Na organizmie naszych bliskich. 
Gdy zachorowałem i zdałem sobie sprawę że nie będę dał rady już prowadzić gospodarstwa, wyprowadziliśmy się do miasta. Pytano nas wówczas, czy nie żal jest nam zostawiać tak pięknej posiadłości. Odpowiadaliśmy że nie… To co zostało w nie zainwestowane, zmienia tylko właściciela. Ja już nie dam rady go rozwijać i w nie inwestować, ale znalazł się ktoś, ktoś zauroczony tym miejscem i dał mu nowe życie…
A to, co zostało w naszej pamięci i tak nie zginie. Pozostanie w naszej pamięci. Zwłaszcza że historia tego miejsca jest opisana i udokumentowana zdjęciami.
Nie głupi wymyślił przysłowie – „Tam dom twój, gdzie twoja rodzina”. A gdy rodzina jest duża, to z natury rzeczy pamiętając o swoich korzeniach, rozchodzi się po świecie i szuka swego miejsca na ziemi… 
Ja nie musiałem szukać swego miejsca daleko. Jako jedynak zamieszkałem w domu w którym miałem szczęście dorastać, w gminie której historię poznawałem jako szkolniak i poznaję ją do dziś. 
 Byłem w każdym zagajniku, każdym zakolu Narwi, czy Świnobrodu. Później poznawałem to z wydanej kilka lat temu „Monografii gminy Michałowo”, mego znajomego Leszka Nosa.
Tu dopiero był tygiel etniczny! Cała historia Polski w pigułce. Wpływy możnowładców z Rusi, wędrówki ludów, puszczańskie zwyczaje prastarych mieszkańców tych rejonów. Potop Szwedzki i palenie wsi wrogich tym wojskom, Przemarsz wojsk Napoleona i ich późniejszy skutek w postaci odwetu Rusi. Powstania, Zabory i sielskie życie wsi. Różni włościanie, dworki, pałace i żal po ich stracie w wojennych pożogach. Bierzeńcy podczas pierwszej wojny, oraz tragedie podczas i po drugiej…
Byłem w szoku gdy się dowiedziałem że wówczas zagłębiem włókiennictwa w regionie nie był Białystok lecz Michałowo. Że najwięcej żyło tu Niemców, potem Żydów, Białorusinów i Ukraińców, a dopiero potem byli Polacy. Jakaż musiała być podczas wojny migracja, ilu ludzi wywieziono, ilu wymordowano. Ile majątków zniszczono, ilu posiadaczy ziemskich musiało je opuścić, by można było powiedzieć że mieszka tu teraz większość Polaków i katolików… 
CDN…

wtorek, 11 czerwca 2013

             207.

Miałem trochę czasu i takie coś mi cię napisało... ;-D

Siedzę sam przy kawiarnianym stoliku, patrzę w okno i wolno piję kawę. Za oknem co chwila zmienia się krajobraz. Nic dziwnego, przecież kręcę się wkoło siedząc na tarasie obrotowej wierzy.
Widok z „Pięknej Góry” zawsze mnie zaskakiwał. Nigdy nie był taki sam. Gołdap jest jedną z ulubionych moich miejscowości. Tam zawsze mam gdzie pójść.
Pogoda jest piękna. Dostrzec można na skraju widnokręgu las, kryjący granicę państwa, oczka jezior, pagórki z wiatrakami i piękną starą część miasta z czerwonej cegły. Wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia… 
Siedzę przy stoliku, a oczami wyobraźni widzę już inny obraz… Jest to chwila, gdy z żoną jechaliśmy „Romantyczną Trasą” w Niemczech. Pełną zabytkowych wiosek, zameczków i cudownych widoków… Nie mogę też zapomnieć szerokiej panoramy z okna samolotu, gdy lecieliśmy na wymarzony urlop do Grecji. To była okrągła 25 rocznica naszego ślubu... Wspominam wycieczkę do pięknego Wiednia, Pragi, Budapesztu… Ach jakie mam z nich piękne wspomnienia…
Hmm… Mam mieszane uczucia gdy podziwiam jakiś cudowny zakątek świata i wiem że jest wielu ludzi co znają tylko swoją najbliższą okolicę…. Ja mówię że miałem ciekawe życie, wiele widziałem, a oni, że swojego nigdy by nie zamieniliby na inne…
Gdzie tkwi to coś między nami, co nas różni?
Kiedyś człowiek żył w jednej miejscowości, wykonywał tam jakąś pracę, miał rodzinę, znajomych i był szczęśliwy. Teraz to chyba nie jest nawet możliwe… Już wieki temu ludzie wyjeżdżali do „Nowego Świata za chlebem”. Inni zostając na miejscu bronili tego co mieli przed zakusami wrogów, intruzów, zaborców…
Dwa światy, dwa sposoby na życie i to coś co te dwie rzeczy łączy …
Ci co zostali, wiadomo psioczą, ale nie wyobrażają sobie życia gdzieś indziej. Ci co wyjechali… Tęsknią…
Jedni i drudzy mówią z łezką w oku o patriotyzmie, ojczyźnie i są dumni ze swoich korzeni. Czasy się zmieniają, inaczej się żyje i zamiast ten cały patriotyzm rozbić o kant łóżka, to coraz bardziej wiąże nas wszystkich wspólne pochodzenie i historia. Nie daje się jakoś zamknąć pojęcia patriotyzmu i ojczyzny w starym kufrze na strychu… 
Nawet ja, zdaje się człowiek otwarty i postępowy, jestem dumny ze swojej historii i swoich korzeni… Jako jedyny stworzyłem drzewo genealogiczne, spisałem historię rodziny. Zebrałem fragmenty historii mojego regionu, gminy, miasta…
Jakież było one ciekawe... Jakże pogmatwane i niejednoznaczne… 
Człowiek który nie jest świadomy swojej przeszłości,  porusza się po świecie jak niewidomy. Traci poczucie wartości i tego co jest w życiu ważne. Ogarnia go z czasem zobojętnienie i pustka. Trwa w zawieszeniu bacząc tylko na rodzinę i swoje potrzeby…
Myślę że właśnie to, kieruje nim i bliskimi mu osobami, by podążać ścieżką nieliczenia się z niczym i nikim. Ku walce szczurów, konsumpcyjnemu stylowi życia, życiu na pokaz… 
Myślę, że ja chyba jestem inny… Może zamyślony, może trochę z dystansem, ale już o utrwalonym światopoglądzie… Owszem, nie zawsze był on jednakowy. Musiałem dojrzeć, nacieszyć się rodziną. Przetrwać trudne chwile choroby, zaskakującej diagnozy i wiary w innych, tych co udostępnili mi dostęp do leku za tysiące złotych miesięcznie… Tak, zmienił się mój świat. Co innego stało się ważne, a co innego błahe…
Dorastając, nie brałem do głowy pouczeń rodziców, nauczycieli, znajomych, uważałem że świat należy do mnie i bez mojej zgody nic się nie zmieni. Z czasem zacząłem zauważać, że na coraz więcej spraw nie mam wpływu. Zacząłem zwracać coraz większą uwagę na szczegóły w otaczającym mnie świecie. Zacząłem o tym rozmawiać i poznawać ludzi myślących tak jak ja. Namówili mnie bym został radnym.
To był bardzo ciekawy okres w moim życiu.  
Zauważyłem, że to co się dzieje, nie dzieje się bez powodu. Wszystko ma swoją przyczynę, tkwi ona w bliższej czy dalszej historii… Zacząłem się jej przyglądać. Zauważyłem że wiele z nich zamienia się po latach w legendy, a legendy w plotki.
Trzeba prawdę pieczołowicie zbierać i zapisywać. Na szczęście, są ludzie którzy zarażeni pasją ratowania historii swoich małych ojczyzn, spisali je, wydali i uratowali od zapomnienia. 
Zacząwszy rozmawiać z ludźmi tworzącymi gminną rzeczywistość. Miałem okazję przeczytać książki, monografie i biografie spisane przez niektórych z nich. Zaczął mi się tworzyć w głowie, logiczny ciąg wydarzeń. Interesowała mnie zwłaszcza historia mojej rodziny, na tle tychże relacji. Po latach doszedłem do wniosku że jest ona nadzwyczaj ciekawa. Nie mniej ciekawa niż ta z przeczytanych przeze mnie lektur i szkoda by była żeby została zapomniana. Zacząłem ją więc spisywać.

To była już ostatnia szansa, ostatni moment… Wielu z moich przodków już zmarła, ale jeszcze została ta garstka co pamiętała „dawne czasy”. Pamiętała, lub poznała je z opowiadań swoich dziadków i rodziców. W taki sposób powstawała monografia mojej rodziny. Przy okazji, niby mimochodem tych spotkań, powstawało także drzewo genealogiczne. A że zachorowałem w tym czasie na Stwardnienie Rozsiane, dodałem też i moją historię. Wyszła bardzo ciekawa monografia rodzinna, myślę że dużo warta z punktu widzenia przyszłych pokoleń mej rodziny. Leży ona na półce, w kartonie z napisem „ Archiwum”…
CDN...

niedziela, 2 czerwca 2013

             206.  CD…  
Mówią, że zmieniło się życie ludzi. Rozluźniają się więzy społeczne, rodzinne… Postęp, technika, globalizacja i zmiana mentalności, prowadzi do upośledzenia stosunków międzyludzkich...   
Telefonujemy, piszemy SMS -y, porozumiewamy się za pomocą Internetu. Coraz rzadziej osobiście kontaktujemy się ze sobą. Śpieszymy się, tracimy kontakt i zapominamy sztuki konwersacji…  
Myślę więc że ciekawym sposobem powrotu do „korzeni”, gdy dzieli nas brak czasu i odległość - jest tekst pisany. Pisany do rodziny, prywatny i osobisty. Pobudzający wspomnienia, odczucia, więzi…   
Chciałbym nawiązując do tego, poprosić Was, moich najbliższych, o opisanie waszych odczuć, wspomnień, w czasie zdiagnozowania  u mnie SM-u.
Jaki wpływ miało to na Wasze życie? Co myśleliście gdy dotarła do was wiadomość o mojej chorobie. Jaki wpływ na Was miała moja depresja. Co myślicie o tym teraz, dzisiaj. Jak myślicie co będzie za czas jakiś? …
Często zaskakiwany jestem tym, jak daleko odbiegają myśli, chorego, od myśli członków rodziny… Być może te wyznania będą dla mnie szokiem? Jednak myślę że minęło już tyle czasu od diagnozy, że każdy nabrał do tego już sporego dystansu. Dojrzał, by bez większych emocji do tego wrócić… A może nawet i o tym podyskutować?  
                                                                       ***
To już koniec. Sory… ;-D
Reszta jest za bardzo osobistym i prywatnym wyznaniem moim i mojej rodziny.
Myślę że zrozumiecie… ;-*

piątek, 31 maja 2013

              205. CD.
             Janusz już nie pracuje i nie szuka pracy. Zajmuje się domem. Gotuje obiady, pierze, sprząta. Bawi się komputerem, chodzi do klubu poćwiczyć. Pisze Bloga, wspomnienia, i kompletuje artykuły do rodzinnego archiwum… Czy takie życie go satysfakcjonuje?
Nie…
Wolałby pracować, dorzucić coś do budżetu domowego. Jednak znalezienie pracy w jego stanie i w czasie kryzysu, graniczy z cudem.
Żyją sobie teraz z żoną spokojnie. Odwiedzają znajomych, robią czasem wycieczki. Byli w Danii, Grecji, Czechach i Austrii. Żyją z renty, pensji Marysi i ze skromnych oszczędności które im zostały po sprzedaży gospodarstwa.
Czy to wystarczy? Musi…
***
Jaki wpływ miała choroba na jego życie? Uważam że do czterdziestki, żaden. Choroba zaatakowała go przed trzydziestką, ale nikt o tym fakcie go nie poinformował. Zresztą nie były to przecież jakieś poważne objawy… No może z wyjątkiem tych kilku tygodni z zapaleniem nerwu twarzowego.
Chyba dopiero pobyt w szpitalu i diagnoza uświadomiła mu, że może to być naprawdę coś poważnego. Jednak nawet i wtedy, choroba przez kilka lat, fizycznie mu nie przeszkadzała. Mógł pracować (z pewnymi wyjątkami) i to nawet ciężko. Robił to zresztą ku swojej wielkiej radości i satysfakcji… 
Myślę że dopiero po ukończeniu czterdziestu lat, zdał sobie sprawę że słabnie. Że jak praca, to wyłącznie przy komputerze… Był dosyć sprawny, gdy przystąpił do programu i podano lek… Jednak czy spodziewał się poprawy będąc przez rok królikiem doświadczalnym biorącym być może placebo?
Tysabri, nie ma leczyć SM – u, ma tylko powstrzymywać chorobę. No i chyba u Janusza tak to działa…
***
Największy jednak wpływ na jego życie, nie miała choroba, tylko depresja. To przez nią o mało nie stracił rodziny. To przez nią miał ogromne trudności z odbudowaniem poprawnych stosunków z rodziną i z bliskimi. 
Nieufność innych co do jego osoby, to chyba to co najbardziej mu teraz doskwiera…
Jako „ciężko” doświadczony w tym temacie, może i często to robi, wczuwając się w podobne sytuacje, umiejętnie komuś doradzić.
Nie tylko on jeden ma przecież „patent” na depresję i problemy. Dołki psychiczne ma wiele osób…
Janusz w wielu miejscach szukał pomocy i wie gdzie taką pomoc można znaleźć. Rozumie co inni przeżywają…  
Ci pozostawieni sami sobie, rozdarci, żyjący w dwóch rzeczywistościach, nie umiejący sobie poradzić z upiornymi, wyimaginowanym spektaklami w swojej głowie …
Wielu jego znajomych nie wytrzymało presji środowiska i popełniło samobójstwa. Wielu miało problemy z alkoholem. Jedni wyszli z tego, inni niestety zmarli.
To należy też do bagażu jego doświadczeń...
Tak. To prawda, że choroba, niepełnosprawność, wypadek, a nawet problemy w rodzinie, wpływają na przewartościowanie całego życia. To co kiedyś dodawało skrzydeł, wydawało się ważne, naturalne i zrozumiałe, okazywało się nagle czymś pozornym i zbytecznym…   
Mówiąc to wszystko,  nie należy zapominać, że Janusz miał wsparcie… Obok były osoby, które walczyły o niego… Instynktownie, z poświęceniem, z wiarą.
To właśnie oni, gdy zachorował, zaspokajali jego potrzeby na które nie było go stać. Oni uczestniczyli w jego chorobie nawet swoim kosztem. 
Trzeba uwzględnić także i ich wkład w walkę z tą chorobą. Gdyby nie oni, ich poświęcenie i wsparcie, już dawno musiał by się ubiegać o pomoc, zasiłki i refundacje. Być może straciłby dom, poczucie godności, możliwość leczenia…
Nad jednym się jeszcze zastanawiam kończąc ten wywód… Na ile choroba, czy depresja Janusza wpływała na atmosferę panującą w domu?… - Na ile jego  zaprogramowane przez naturę zachowanie?… A na ile nieumiejętna, impulsywna, intuicyjna wręcz atmosfera panująca w tym czasie w śród członków jego rodziny?…
Odpowiedź jest nadzwyczaj trudna, albo wręcz odwrotnie, bardzo łatwa. Jednak ja nie potrafię na nią jeszcze odpowiedzieć…  
Wiem jedno… Mimo „pewnych przeszkód” w życiu, Janusz jest jednak dużym szczęściarzem…
CDN…       
***

środa, 29 maja 2013

              204. CD.
Po kilkunastu miesiącach, dzięki Urzędowi Pracy i odbytym kursom, Janusz znalazł pracę w studiu graficznym, w firmie robiącej opakowania. Zatrudniono go w ramach aktywizacji zawodowej osób niepełnosprawnych. Pracodawcy dostawali duże dofinansowanie do tych miejsc, a niepełnosprawni mieli pracę.
Była to jego najlepsza i najlżejsza praca. Niestresująca, we wspaniałym młodym zespole. Zajmował się głównie wprowadzaniem do komputera danych z prac stworzonych przez grafików. Pracował po 7 godzin, na popołudniową zmianę.
Przy okazji poznawał programy graficzne, wspomagając się książkami znalezionymi w firmie i podglądając pracę grafików. Jego wiedza szybko rosła. Nabierał poczucia własnej wartości            Szanowano go tam i lubiano. Niestety po roku został zwolniony z powodu braku dalszego finansowania z PEFRON-u
Głupim, oficjalnym wytłumaczeniem zwolnienia stał się problem w pracy, należący do kompetencji informatyków. No cóż bywa i tak.
            Wziąć jednak trzeba pod uwagę, że w tym roku firma pokryła koszty jego okularów, pobytu w sanatorium, jak również jego samodzielnego dokształcania się, za które musiałby na kursach sporo zapłacić. Skorzystał w sumie więc dużo...
Jednak sam moment zwolnienia okazał się bardzo niesympatyczny. Szefostwo nie wykazało ani krzty zrozumienie i wyczucia.  Przychodząc do pracy jak zwykle, jego bezpośredni przełożony zaprosił go do pokoju i oznajmił, że już nie pracuje bo popełnia błędy. Musi zaraz opuścić firmę i oddać identyfikator. Nie było czasu na reakcję i tłumaczenia…
To był wielki szok nie tylko dla Janusza, ale i kolegów z pracy. Wyprowadzono go „ze szklanymi oczami”,  jak przestępcę, bez możliwości pożegnania.
Zakład miał swoje tajemnice służbowe, które były chronione dokumentem lojalnościowym. Być może to zabezpieczenie, było przyczyną tak szybkiego wyprowadzenia go z zakładu. 
Być może powinien był walczyć, ale tak naprawdę nie dano mu nawet takiej szansy…
CDN.
***

wtorek, 28 maja 2013

                   203    CD.
Twisteden koło Kevelaer. To tam znajdowała się filia firmy zajmująca się produkcją pieczarek. Działała w adoptowanych do tego celu Amerykańskich bunkrach. Dzierżawiła tylko ich część. Sporo zajmowały stajnie, garaże, warsztaty, lub magazyny.
Obsługiwały one w większości zawody sportowe. Konie, zwane kłusakami, ciągnęły za sobą lekkie, dwukołowe sulki, czyli pojazdy podobne do rydwanów. Kierowali nimi prawie leżący na nich  woźnice.
Bunkry wynajmowane przez Heveco były duże i żelbetonowe. Pokryte były darniną i krzakami, by z lotu ptaka nie można było ich dostrzec. Posiadały wielkie pancerne drzwi, otwierane za pomocą bloczka łańcuchowego. Budowle były klimatyzowane. Wielkie półki przywożono ciężarówkami co dwa dni z wytwórni, kompostu. Często już rosły na nich dorodne pieczarki.
Januszowi bardzo podobała się ta praca. Pracował z młodymi chłopakami, zdrowymi i silnymi. Nie przyznawał się, że choruje na SM. Chwilowe niedyspozycje zwalał na karb zmęczenia. Był szczęśliwy, że daje radę. Po kilku dniach doszedł do wniosku, że ma jeszcze sporo wolnego czasu i poprosił szefów o więcej pracy. Nie po to przecież przyjechał, by odpoczywać, ale by najszybciej zarobić jak najwięcej Marek.
No i dano mu tą szansę. Zarabiał, najwięcej ze wszystkich. Pracował do dwudziestej trzeciej. Zaczynał pracę o trzeciej. Szefostwo było z Janusza pracy bardzo zadowolone.
W czasie urlopu przyjechała do niego Marysia. Przygotowywała mu posiłki, gdyż schudł bo brakowało mu na nie czasu.  Robiła przetwory z rosnących na bunkrach jeżyn. Smażyła pieczarki i składała do weków, aby zabrać je później do domu. Znalazła też obok dorywczą pracę.
Szefostwo poznało Marysię i zaproponowali jej pracę na następny rok. Dostała też propozycję pracy w Święta i Nowy Rok dla czterech osób, gdy większość robotników wyjeżdżała do domów. Chętnie skorzystali z tego zaproszenia, wzięli jeszcze córkę i koleżankę Marysi z pracy.
***
Latem przyjechali już razem na trzy miesiące, pracowali ile tylko się dało. Janusz pomagał Marysi, a Marysia jemu. Gdy brakowało czasu na robienie posiłków, zarabiali na tyle dobrze by kupować sobie jedzenie w restauracji.  
Pod koniec pobytu  atmosfera między nimi a resztą pracowników, pochodzących w większości ze Śląska, zaczęła się pogarszać. Różnica w zarobkach była bardzo duża. Ślązakom się pracować nie chciało, ale D-Marki lubili.
Powrócili tam jeszcze za rok, ale choroba postępowała i Janusz już się bardziej męczył. Ślązacy, w większości już jawnie, robili im na złość. Zawiść ich była duża... Szefostwo zauważyło te nieprzyjemne incydenty i nie mogło ich dłużej ignorować.
Choć Janusz i Marysia byli lubiani przez szefów,  na następny rok już nie zostali zaproszeni. Podlasie było w mniejszości, a szefowie nie lubili mieć z pracownikami problemów.
Szkoda, bo już największe kredyty mieszkaniowe zostały spłacone. Mogli by już zarabiać na inne potrzeby… Była to pamiętna jesień ataku terrorystycznego na wieże W.T.C.
Marysia, podczas urlopów, jeszcze przez ładnych kilka lat jeździła do Niemiec zarabiać w innej pieczarkarni, w szklarni przy kwiatach, i w hotelu.
Janusza stan, nie pozwalał już na podejmowanie się tak forsownych zajęć.
Odwiedzając później bunkry, Marysia dowiedziała się, że hodowano tam pieczarki jeszcze tylko przez trzy lata. Potem wszystko zostało wywiezione, przeniesione do Horst i zamknięte na kłódki. Sporo z tych bunkrów zostało zamienionych na domy, bungalowy i obiekty wypoczynkowe.         
CDN…                                                                      
***

                 CD.
Twisteden koło Kevelaer. To tam znajdowała się filia firmy zajmująca się produkcją pieczarek. Działała w adoptowanych do tego celu Amerykańskich bunkrach. Dzierżawiła tylko ich część. Sporo zajmowały stajnie, garaże, warsztaty, lub magazyny.
Obsługiwały one w większości zawody sportowe. Konie, zwane kłusakami, ciągnęły za sobą lekkie, dwukołowe sulki, czyli pojazdy podobne do rydwanów. Kierowali nimi prawie leżący na nich  woźnice.
 Bunkry wynajmowane przez Heveco były duże i żelbetonowe. Pokryte były darniną i krzakami, by z lotu ptaka nie można było ich dostrzec. 
Posiadały wielkie pancerne drzwi, otwierane za pomocą bloczka łańcuchowego. Budowle były klimatyzowane. Wielkie półki przywożono ciężarówkami co dwa dni z wytwórni, kompostu. Często już rosły na nich dorodne pieczarki.
Januszowi bardzo podobała się ta praca. Pracował z młodymi chłopakami, zdrowymi i silnymi. Nie przyznawał się, że choruje na SM. Chwilowe niedyspozycje zwalał na karb zmęczenia. Był szczęśliwy, że daje radę. Po kilku dniach doszedł do wniosku, że ma jeszcze sporo wolnego czasu i poprosił szefów o więcej pracy. Nie po to przecież przyjechał, by odpoczywać, ale by najszybciej zarobić jak najwięcej Marek.
No i dano mu tą szansę. Zarabiał, najwięcej ze wszystkich. Pracował do dwudziestej trzeciej. Zaczynał pracę o trzeciej. Szefostwo było z Janusza pracy bardzo zadowolone.
W czasie urlopu przyjechała do niego Marysia. Przygotowywała mu posiłki, gdyż schudł bo brakowało mu na nie czasu.  Robiła przetwory z rosnących na bunkrach jeżyn. Smażyła pieczarki i składała do weków, aby zabrać je później do domu. Znalazła też obok dorywczą pracę.
Szefostwo poznało Marysię i zaproponowali jej pracę na następny rok. Dostała też propozycję pracy w Święta i Nowy Rok dla czterech osób, gdy większość robotników wyjeżdżała do domów. Chętnie skorzystali z tego zaproszenia, wzięli jeszcze córkę i koleżankę Marysi z pracy.
***
Latem przyjechali już razem na trzy miesiące, pracowali ile tylko się dało. Janusz pomagał Marysi, a Marysia jemu. Gdy brakowało czasu na robienie posiłków, zarabiali na tyle dobrze by kupować sobie jedzenie w restauracji.  
Pod koniec pobytu  atmosfera między nimi a resztą pracowników, pochodzących w większości ze Śląska, zaczęła się pogarszać. Różnica w zarobkach była bardzo duża. Ślązakom się pracować nie chciało, ale marki lubili.
Powrócili tam jeszcze za rok, ale choroba postępowała i Janusz już się bardziej męczył. Ślązacy, w większości już jawnie, robili im na złość. Zawiść ich była duża... Szefostwo zauważyło te nieprzyjemne incydenty i nie mogło ich dłużej ignorować.
Choć Janusz i Marysia byli lubiani przez szefów,  na następny rok już nie zostali zaproszeni. Podlasie było w mniejszości, a szefowie nie lubili mieć z pracownikami problemów.
Szkoda, bo już największe kredyty mieszkaniowe zostały spłacone. Mogli by już zarabiać na inne potrzeby… Była to pamiętna jesień ataku terrorystycznego na wieże W.T.C.
Marysia, podczas urlopów, jeszcze przez ładnych kilka lat jeździła do Niemiec zarabiać w innej pieczarkarni, w szklarni przy kwiatach, i w hotelu.
Janusza stan, nie pozwalał już na podejmowanie się tak forsownych zajęć.
Odwiedzając później bunkry, Marysia dowiedziała się, że hodowano tam pieczarki jeszcze tylko przez trzy lata. Potem wszystko zostało wywiezione, przeniesione do Horst i zamknięte na kłódki. Sporo z tych bunkrów zostało zamienionych na domy, bungalowy i obiekty wypoczynkowe.         
CDN…                                                                      
***

poniedziałek, 27 maja 2013

               202. CD.
Większość tego co udało im się zaoszczędzić, pochodziło z ich pracy w Niemczech. W czasie gdy pracowali za granicą, dziećmi zajmowała się Janusza mama. Wszyscy troje zdawali sobie sprawę, że dobre samopoczucie Janusza nie będzie trwało długo. Że potrzebne są zmiany…   
Praca w gospodarstwie jest stresująca i ciężka. Sytuacja w kraju jest niepewna. Dzieci rosną i trzeba je będzie wykształcić…  
Zaczęli zliczać wszystkie koszty. Zagłębili się w nie, szukając najlepszego rozwiązania. Wniosek z tego był jeden, musieli przenieść się do miasta. Wszystkie koszty kształcenia dzieci w mieście, dojazdy, stracony czas, pokryją się z zakupem mieszkania. O komforcie rodziny i warunkami leczenia SM-u nie wspomnę.   
Zaczęli od poważnej rozmowy z dziećmi. Wspomnieli o przeprowadzce, przygotowywali je na zmianę otoczenia, możliwości utracenia dotychczasowych kontaktów.
Wielkiego sojusznika i olbrzymie wsparcie otrzymali od jego mamy.
Kupili mieszkanie w centrum, niedaleko szpitala.  
Budowa trwała trzy lata i spłata rat była rozłożona na ten  okres. Jakimś cudem udawało im się regularnie te raty płacić i w końcu się przenieść.  
To był bardzo trudny, ciężki i nerwowy okres w ich życiu. Janusz stracił pracę u Kaźmierczaka, niemiecki ogrodnik też już nie chciał ich zaprosić do pracy. Potrzebowali pieniędzy na spłatę kredytów, podłogi, wykończenie łazienek, na meble. A tu znowu kłody pod nogami…  
Pomalutku, w ciemniści zaczęło się im jednak ukazywać nikłe światełko w tunelu. 
Marysia  znalazła wcześniej kilka kroków od domu pracę w szkole. Janusz pojechał do Holandii szukać pracy i ją znalazł. W kraju też nie siedział w domu. Pracował we wspólnocie mieszkaniowej, zajmował się ogrodami na posesjach, pracował w pralni chemicznej…
Jednak najwięcej satysfakcji dało mu znalezienie tej pracy za granicą.  
Gdy już stracił całą nadzieję, za ostatnie pieniądze w kieszeni, pojechał do pieczarkarni, którą zwiedzali z Marysią podczas kursu pieczarkarskiego w Horst.
Znalazł człowieka, który ich wówczas oprowadzał. Telefonicznie umówił się z nim na spotkanie w pensjonacie, w którym zamieszkał. Po niemiecku przedstawił siebie, zachwalał swoje zalety jako wykwalifikowanego pracownika pracującego od dzieciństwa w pieczarkarni i... Udało się…  
Jego przyszły szef zdecydował, że powinni pojechać do Niemiec, gdzie była filia firmy,  i zobaczyć czy da się coś zrobić w tamtejszym „Arbeitsamt -cie”. W urzędzie złożyli potrzebne  dokumenty, odbyli rozmowę. No i Janusz w przyszłym roku mógł pojechać do wymarzonej pracy.
Wracał do domu jak na skrzydłach, radosny i pewny jutrzejszego dnia. Śpiewał w drodze, cieszył się. Natychmiast chciał podzielić się z Marysią tą radosną wiadomością… Wiedział, że nareszcie zła passa została pokonana.
CDN…          
***

czwartek, 23 maja 2013

             201. CD…
Janusz, za namową pani z ośrodka, umówił się wreszcie na spotkanie z psychiatrą. Terapeutka przekonała go, że jest to człowiek, który kształcił się, by pomagać ludziom dokładnie w takich sytuacjach.
Który ma sporo sposobów, w tym też i farmakologiczne, by pomóc pokonywać problemy, z którymi nie umiemy sobie sami poradzić. Dotyczy to przede wszystkim, problemów związanych z nerwicą i depresją. Chorobami, na które cierpi, w samotności, bardzo wielu ludzi. O której się nie mówi, uważając ją za wstydliwe i tabu. 
W gabinecie psychiatry, Janusz też sporo opowiadał o sobie i swoich problemach. O rozterkach i cierpieniach, a także o wpływie jego zachowania na rodzinę. Tu również spotkał człowieka, co wsłuchał się w jego słowa. Nie było już dyskusji, ale były pytania. Dużo pytań na które musiał odpowiedzieć.
Na koniec wizyty, dostał receptę na środki antydepresyjne. Zażywszy je, ukazał mu się świat w zapomnianych od dawna barwach… To był  prawdziwy cud…
W końcu znalazł sposób na pokonanie tej podstępnej, wrednej i wyniszczającej choroby.
Wszystkich którym zaszedł za skórę, poprzepraszał. Zaczął  naprawiać błędy, które przez jego depresję powstały. Wszystko, pomalutku, zaczęło wracać do normy. Zaczął dogadywać się dziećmi, rodziną i bliskimi.
***
Jednak początek tej odnowy, nie był różowy. Ta  nieufność, nagromadzona przez długi czas, wymagała sporego nakładu pracy by zostać przełamaną...
…Ta obawa że wszystko powróci, tkwi w nich do dziś.
Janusz nie bierze już antydepresantów. Nie ma już takiej potrzeby. Z Marysią przeżywają wspaniałe chwile i bardzo dobrze się dogadują.
W stosunku do dzieci, no cóż, wypracował metodę latającego gdzieś nad chmurami orła, który z wysokości dba o ich bezpieczeństwo. Który w razie potrzeby zniży lot, zainterweniuje, by mogli w spokoju i poczuciu bezpieczeństwa, oddawać się temu, co sprawia im przyjemność, radość i satysfakcję. Nie narzuca się im ze swym zdaniem. Boi się, że powracające zaufanie, może znowu, przez nieodpowiednie komentarze, być utracone.
Nie wie, czy postępuje właściwie. Nikt mu na to nie odpowie. Zaufał instynktowi i podąża w kierunku zgodnym z jego podpowiedziami. Wie, że postępował źle i stara się, mimo swej ułomnej naturze, odwdzięczyć za to, że wytrwano przy nim do końca…
***
Opisałem powyżej wszystko, co było związane z Janusza stanem, psychiką i środowiskiem w którym żył i musiał się zmierzyć tracąc zdrowie.
Pora teraz dla pełnego obrazu, opisać warunki ekonomiczne towarzyszące temu stanu.
***
CDN…

środa, 22 maja 2013

                200. CD.
Chodził po całym mieście szukając instytucji, która by mu pomogła. Jednak nie tak łatwo znaleźć kogoś, kto by poświęcił czas na bezinteresowną pomoc jemu, nie mówiąc już o pomocy całej rodzinie.
No bo jak  można  komuś  pomóc, gdy ma się ograniczony z góry czas pracy nad pacjentem, do pół godziny? Przecież na tej zasadzie działają prawie wszystkie instytucje. Janusz potrzebował czegoś, co by wyleczyło to chore coś… To, z czym sobie nie może poradzić…
Skomplikowane?…  Tak… Zwłaszcza, gdy nie wie się dokładnie czego szuka...
                                                           ***
Chodził rozmawiał, kombinował. To stało się już trochę jego nawet obsesją. W końcu znalazł… Był to - Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie z komórką o nieciekawej nazwie - Centrum Interwencji Kryzysowej.  
To tam wreszcie trafił na kobietę-psychologa,  która zdecydowała się pomóc jemu, żonie, a co za tym idzie, całej rodzinie.  Nie patrząc na zegarek, fachowo wysłuchała i udzielała odpowiedzi na zadane pytania. Pomogła wyciągnąć wnioski, by efektywnie swą zdobytą wiedzą, przyczynić się do usunięcia problemu, z którym się do niej przyszło.
Na pierwszej wizycie był sam. Mówił wiele, o wszystkim co mu leżało mu na sercu. O  chorobie i jej wpływie na niego. O finansowych problemach, nerwach. O jego sukcesach i porażkach. O tym jaki wpływ mają one na niego i całą rodzinę.  
Mówił, że rodzina zaczyna go nienawidzić, że ją traci. Pytał, jak ma postąpić. Jak przezwyciężyć tą chęć unicestwienia.
Jak nie czerpać przyjemności z samoumartwiania? Dlaczego w głowie mu się tworzą te dziwne historie? Jak wrócić do tej atmosfery panującej kiedyś w jego domu, gdy co innego mówi, a co innego robi?...
Dyskutowali tak kilka godzin…
Doszli do wniosku, że należało by porozmawiać z Marysią. Aby psycholog, mogła poznać także i jej punkt widzenia, jej obawy i lęki. Na koniec, powinni porozmawiać we trójkę i spróbować rozwiązać, ten istny węzeł Gordyjski.  
Umówił następną wizytę…
Po kilku dniach poszła Marysia. Mogła tu wyżalić się i opowiedzieć o swoich odczuciach i problemach. O stresie związanym z Janusza chorobą i jego obecnym zachowaniem. Co myśli ona, cała rodzina, a co odczuwają wspólni znajomi.
Potem, po kilku dniach poszli oboje…
Poszli posłuchać kogoś, kto ich wysłuchał i z boku spojrzał na ich zachowanie. Sporo jeszcze czasu rozmawiali, dyskutowali, o odbiorze i wpływie ich różnych decyzji na  życie. O tym, jak potrzebne jest spojrzenie i rada kogoś z zewnątrz.
Zdziwiło ich to, jak dwoje ludzi może patrzyć na problem i widzieć go tak odmiennie…
Wrócili do domu trzymając się już za rękę…
Wniosek jaki wyciągnęli z tej rozmowy był taki. Trzeba ze sobą rozmawiać...
To z takich niedopowiedzeń i różnic rodzą się konflikty które są zupełnie niepotrzebne… Wszystkie problemy można pokonać rozmawiając o nich.
Nie należy się domyślać, co myśli druga osoba, trzeba się nauczyć wymieniać myśli i dyskutować. To trudne, ale można się tego nauczyć.
To sam człowiek stawia podświadomie  takiej rozmowie barierę, myśląc, że przez to straci autorytet.
                                                           ***
CDN…

wtorek, 21 maja 2013

            


199. CD.

Po wyjściu ze szpitala Janusz bardzo szybko zaczął normalnie funkcjonować. Pełen optymizmu, uzgodnił w firmie, że wróci do pracy dopiero zimą i dostał, bez żadnych problemów,  pełen należny mu z powodu pobytu w szpitalu, pakiet socjalny. Pod koniec lata, poczuł się na tyle dobrze, że pojechali z Marysią do pracy w Niemczech.

Zaczęli odrabiać straty finansowe i oszczędzać. Poczuli się pewniej, spojrzeli w przyszłość bardziej optymistycznie… Jednak los zadbał, by nie trwało to długo.  Optymizm pomału wietrzał, a zastępowała go depresja.

Ludzie, z którymi w poprzednich latach pracowało mu się wspaniale, zaczęli mu bez powodu działać na nerwy i przeszkadzać. Zaczęto go unikać, patrzeć podejrzliwie, nawet czasem wrogo. To z kolei powodowało u niego większe zdenerwowanie, stres, a z czasem nawet myśli samobójcze. Zaczęła się nakręcać spirala następstw… 

Marysia, musiała poinformować niektórych pracowników, oprócz niemieckiego szefa! Że Janusz zachorował na SM i takie zachowanie jest  spowodowane chorobą. Z czasem mu to przejdzie, to naturalne przy tej chorobie… Tylko że…

Też naturalnym zachowaniem ludzi jest unikanie problemów. Zaczęto odsuwać się od Janusza. Towarzysko uśmiercać. Marysia, wbrew naturalnym instynktom,  bardzo go wtedy, wspierała. Był nie do wytrzymania, wredny i chamski. W głowie mu się odgrywały, wymyślone, niestworzone historie.   Udało im się jakoś przebrnąć, przez te kilka tygodni pracy w Niemczech. Zarobili trochę kasy, zły nastrój nie utrzymywał się bez przerwy.

Miał wahania nastroju, od radości po smutek i złość. Raz twierdził, że życie jest piękne, że ma szczęście do dobrych ludzi. A za kilka godzin, że życie jest bez sensu, że nie warto żyć, wszyscy robią mu na złość. Czepiał się dzieci, złościł. Atmosfera w domu robiła się nie do wytrzymania. Zaczęto mu sugerować by szedł się leczyć, a to jeszcze bardziej go złościło.  No bo…
To przecież on zachowuje się normalnie, a inni robią mu na złość i się czepiają czort wie czego... Wiele miesięcy musiało minąć, zanim zrozumiał, że to w jego głowie tkwi problem. Że to jego psychika nie może sobie  poradzić z problemami i z SM-em. To ona rujnuje mu umysł i dotychczasowe aktywne życie. W opisie szpitalnego rezonansu stało jak byk - liczne zmiany demilizacyjne w mózgu, a najwięcej w płacie czołowym odpowiedzialnym za zachowanie i uczucia. …Owszem, bywały też i dobre chwile. Ale tych złych było na tyle dużo, by zaczęły burzyć wszystko co do tej pory razem zbudowali. Coś z tym trzeba było zrobić…

***
To był okres również i rzutów choroby i szpitala. Terapie sterydowe i tycie. I taki czas, w  którym zaczął mieć poważne problemy z równowagą i pamięcią. Chodził tylko  osiedlowymi chodnikami, bo tam go znano i wiedziano że zatacza się chory człowiek a nie menel. Chodząc do sklepu, wywracał się na schodach, potykał na chodniku.  Zapominał, jakie zakupy chciał zrobić. Robił listę, czasami składającą się tylko z dwóch  punktów.

To było męczące i nie do wytrzymania. Nie mógł zaakceptować takiego stanu, postanowił  spróbować  z tym walczyć. Zaczął ćwiczyć pamięć ucząc się języka, najpierw niemieckiego, później angielskiego. Uczył się obsługi komputera, a potem na kursach z Urzędu Pracy, programów tekstowych i graficznych. Postanowił pisać swoje wspomnienia, stworzyć drzewo genealogiczne i napisać opowiadanie. Zaczęło to przynosić efekty. Pomału wszystko zaczęło wracać do równowagi. 

Teraz, pamiętając o tych stresujących niepowodzeniach, musi systematycznie ćwiczyć umysł i mięśnie. Bo jak tylko sobie pofolguje taki stan zaczyna wracać. Gorzej chodzi, zaczyna znowu zapominać. Nie może się już przemęczać, denerwować, musi się pilnować i uważać… 

W tym całym chorowaniu ma jednak szczęście. Odnaleźli go lekarze ze szpitala i zaproponowali mu udział w programie. Od dziesięciu lat dostaje kroplówkę z lekiem na SM i jest pod ciągłą kontrolą lekarską.     
Walka z depresją...  Tak, pora już opisać trwającą równolegle z jego SM-em depresję. To jest okres kilku lat, którego Janusz się najbardziej wstydzi… Wtedy nie był sobą… Stał się pasażerem autobusu, jadącego prosto w kierunku autodestrukcji…   
***
W okresie gdy Janusza dopadały dłuższe stany depresji. W chwilach nagromadzenia się  dużej ilości negatywnej energii. Odzyskiwał świadomość, czół potrzebę odpoczynku i wyjeżdżał na kilka dni z Białegostoku do Lesanki. Do jego pustego teraz, rodzinnego domu na wsi.

To był prowizoryczny sposób do nabycia dystansu, uspokojenia się i przemyśleń. Stamtąd pisał listy do Marysi z wyjaśnieniami, próbami porozumienia, zrozumienia siebie i tej całej przerastającej ich sytuacji. Zdawał sobie sprawę, że ma depresję i nerwicę. Starał się ten cały gnębiący go niepokój wyrazić w listach. Próbował pisząc, zrozumieć sam siebie i wytłumaczyć innym co czuje. Bał się że traci grunt pod nogami, że musi coś zrobić, bo straci rodzinę.

Poprawiało się na jakiś czas i działało kilka dni, czasem tygodni. Zauważył, że to co usiłuje zrobić, to za mało, Nie daje efektu o jakim myślał… Zaczął szukać pomocy… Nie wiedział jeszcze wtedy, że to był już pierwszy duży sukces w walce z depresją... -Szukał pomocy! - Profesjonalnej, fachowej, uzdrawiającej tą, coraz bardziej gęstniejącą, atmosferę w rodzinie.                                                           

***

CDN.


  Mam kłopoty z Internetem. Jak ktoś uważnie obserwuje, to zobaczy że posty są nierównomierne, to zależy od sieci…  Może mnie nie być kilka nawet dni. Nie wiem czy to łącze, czy karta sieciowa, karta ViFi, u mnie, czy może coś jeszcze innego. Robię pełną diagnostykę i zobaczymy… Jak zamilknę, to będziecie wiedzieli dlaczego… ;-*