Łączna liczba wyświetleń
wtorek, 1 października 2013
środa, 25 września 2013
124. Miałem wczoraj straszny sen… Śniło mi
się że była noc i rozpętała się straszna burza. Wiatr przygniatał gałęzie drzew
do ziemi. Słychać było grzmoty, niebo rozświetlały co i rusz błyskawice.
Mieszkaliśmy jeszcze na wsi. Baliśmy się by na nasz dom nie spadło jakieś
drzewo, lub duża gałąź nie uszkodziła dachu, by piorun nie strzelił w kalenicę.
Ciarki nam przechodziły po plecach. Z czasem zaczęło się wszystko uspokajać, wiatr
ucichł. Zaczęliśmy oddychać swobodnie gdy… Nagle ni z tego ni z owego, nowy
hałas zaczął docierać do nas zza chmur. Były to wycia z naddźwiękowych silników
samolotów. Wydawało się nam że walczą między sobą. Chmury znowu zaczęły
rozdzielać łuny, tym razem z broni walczących maszyn. Z daleka docierały do
naszych uszu wybuchy bomb. Padł na nas blady strach. W głowach kłębiły się
myśli, co to? Wojna, inwazja, terroryści?... Wrzesień, Polska, atak?
Przytuliliśmy
się do siebie. I tak przytuleni na pokojowej ławie, doczekaliśmy całą rodziną
do rana. Rano w telewizji cisza, brak programu. Na drodze żadnego ruchu.
Sąsiedzi wyszli na podwórek, do obrządku, lecz robota nikomu nie szła. Każdy
miał potrzebę rozmowy, każdy zadawał w myślach pytania. Niepewność i strach
rozlewała się po wsi. Co się dzieje?
Tak było do
wieczora. Wieczorem, na drogach dookoła, rozlegał się chrobot gąsiennic i
warkot silników samochodowych. Ciemność rozświetlały reflektory i ogniska
rozpalane przez żołnierzy z orzełkami na hełmach. Pomału docierała do
wszystkich straszna wiadomość. To pucz, władzę siłą przejęła jedyna słuszna
polityczno - wyznaniowa siła z człowiekiem o ptasim nazwisku na czele.
Wszystkich
opornych, o innych poglądach wywieziono, internowano, lub rozstrzelawszy
pochowano w zbiorowych mogiłach. Wszystkich opanował strach. Co teraz będzie? Przecież
tu jest prawdziwy tygiel etniczny, źródła wiary różnych religii. Czy duchowny o
nazwisku pięknego rudego grzyba poskromi teraz swe ambicje? Czy nienawiść z ust
człowieka o ptasim nazwisku będzie w jakiś sposób przez kogoś hamowana?
Przecież na wzór dawnej komuny, w naszym kraju na naszych oczach powstaje
państwo wyznaniowe. Co na to Papa? Czy to początek wojny katolicko –
muzułmańskiej? Czy to tylko nowy podział strefy wpływów? Mamy żyć i chodzić
jakiś burkach do końca życia? Co to będzie?
Obudziłem
się zlany potem, ale szczęśliwy że był to tylko sen… Może była to i polityczna
mara, ale jaka realna… Zacząłem sobie zadawać pytanie, czy to możliwe? Słuchając
tego zjadliwego, pełnego nienawiści języka w parlamencie myślę że tak. Patrząc
na wybryki narodowościowców, kiboli, niedowartościowanych polityków i
wojskowych, jestem tego pewny. Przecież taki scenariusz jest całkiem możliwy…
Nie mogłem zasnąć
już do rana…
poniedziałek, 16 września 2013
123. Fajnie że czytacie mego Bloga. Cieszy
mnie to ogromnie, bo „zmusza” to do systematyczności, wysiłku i wytwarza to w
moim mózgu endorfiny -„hormony szczęścia” ;-D Byłem tym bardziej mile
zaskoczony, gdy redakcja „Neuropozytywnych” poprosiła bym rozwinął temat z mego
Bloga i napisał artykuł do ich czasopisma. Napisałem więc i właśnie się ukazał…
Wiecie jakie to uczucie?... To coś takiego, gdy przed laty po „upadku
komunizmu”, spotkało się ze mną kilku mieszkańców gminy i zaproponowali bym
został radnym… Zostałem zauważony i bardzo mnie to dowartościowało… Nie
przewróciło mi to w głowie, ale mile połaskotało moją próżność. Wielu ludzi
miało wówczas podobne poglądy jak ja i chciało mi zaufać, powierzając swoje
sprawy bym wprowadzał je w życie… To było dawno, ale teraz też, słowa swojej
matki, gdy się pochwaliłem artykułem, bardzo mnie dowartościowały „Bardzo
ładnie napisałeś Janusz, jak profesjonalista”. Przypomniały mi się stare czasy.
;-D
wtorek, 10 września 2013
122. Kiedyś mój znajomy z weterynarii,
przyjechał do nas w odwiedziny z dwoma kolegami. Byli to jacyś profesorowie, z
jakiejś uczelni… Byli bardzo zdziwieni, gdy oprowadziłem ich po pieczarkarni,
opowiedziałem o całym cyklu produkcji, o tym czemu się tym zajmujemy, co nas w
tym pasjonuje… Wykład był na miarę profesorskiej lekcji na uczelni, tylko że ja
skończyłem zaledwie szkołę średnią… No cóż miałem zapewne jeden z lepszych dni…
;-D Teraz bym tego wyczynu nie powtórzył… SM, zabrało mi sporo elokwencji,
pewności siebie. Pamięci, szybkości, refleksu w posługiwaniu się językiem… Ale
nie jest jeszcze tak źle… Tylko czasem ta trema, poczucie ułomności… To „se
newrati”, jak by powiedzieli nasi sąsiedzi z południa… ;-D Nie, nie czuję się
gorszy, nie żałuję niczego co zrobiłem w swym życiu… Żałuję tylko stanu umysłu,
który powstał po poznaniu diagnozy, a mógł doprowadzić do utraty tego co jest
mi najważniejsze – rodziny… - …Depresja… Pisząc swą monografię – „Album
rodzinny” i tworząc drzewo genealogiczne, wiele zebrałem wspomnień, wiadomości
o swojej rodzinie. Wiele się dowiedziałem. Od tego momentu bardzo się
rozwinąłem… Zacząłem posługiwać się komputerem przecież w czasie, gdy mój mózg
nie pamiętał po co wysłał mnie do sklepu… A przecież spisałem historię mojej
rodziny od początku wieku. Opisałem swoją młodość. Co przeżyłem, myślałem od
dzieciństwa. Poprzez szkołę podstawową, szkołę średnią. Okres gdy rodziły się
dzieci, ich wychowywanie. Czasy obfitości, kryzysu, choroby. Procesu godzenia
się z rzeczywistością i pokonania, albo raczej zaakceptowania swojej ułomności…
To co przeżyłem, nie sposób opisać, ale wiele można się dowiedzieć z tego Bloga
i przeczytać między jego wierszami…
niedziela, 8 września 2013
121. Grzyby się zawiązały i rozpoczął się
rzut pieczarek. Najbardziej oczekiwany okres plonów, zarobków, satysfakcji z
pracy. Jednocześnie był to okres wytężonej i nielimitowanej pracy. U nas jedna,
dwie osoby zbierało grzyby do skrzyneczek. Jednocześnie, lub po godzinie, cała
rodzina czyściła, obcinała korzonki, pakowała i ważyła pieczarki. Nikt nie
patrzył na zegarek. Pracowano, aż się pracę wykonało. Skrzynki, by grzyby nie
rozwijały się tak szybko, umieszczane były w chłodni. Rankiem woziło się je na
rynek, patetycznie zwany wtedy giełdą… ;-D W innych pieczarkarniach, jak na
przykład w tej do której wyjeżdżaliśmy potem na saksy. Grzyby zrywała, obcinała
i pakowała jedna osoba jednocześnie. Było w tedy w komorze, bunkrze,
kilkanaście osób. Niektóre brygady, jak na przykład Turecka, rzucały obcięte
korzonki na podłogę i deptała po nich… Och jak później trudno było doprowadzić
taki bunkier do czystości!… Polskie brygady wszystkie nieczystości wrzucała do
wiaderek i bunkier od razu był czysty. Zbiór normalnie trwa trzy dni. Zbiera
się sukcesywnie największe grzyby. Tureccy robotnicy rwali wszystko na raz,
zostawiając tylko małe grzybki. No, ale cóż… Może dlatego zakład już zamknięto
z powodu nierentowności… Po zbiorze, usuwało się pozostałości, by nie rozsiewały
tworzących się zarazków, równało, zasypywało dołki i podlewało. Do następnego
rzutu należało dostarczyć grzybom tyle wody, jakiego spodziewano się następnego
plonu pieczarek… Po tygodniu, sytuacja się powtarzała. I tak, do pięciu, a
nawet u nas do sześciu tygodni. Potem półki się opróżniało, wywoziło kompost i
dezynfekowało halę… Nie powiem, trochę chemii, w celach zapobiegawczych się
musiało stosować. Choroby błyskawicznie podczas rzutów się rozprzestrzeniały,
zabierając ze sobą nawet połowę ponów. Hodowla pieczarek to była bardzo ciężka
i kosztowna uprawa…
Mam sporo spraw w tym tygodniu... Nie zdziwcie się jak będę pauzował... ;-*
Mam sporo spraw w tym tygodniu... Nie zdziwcie się jak będę pauzował... ;-*
czwartek, 5 września 2013
120. Gdy się grzybnię posiało, wyrównało i uklepało,
przykrywało się ją gazetami i zraszało wodą. Trzeba było ją zresztą zraszać
nawet i kilka razy dziennie, by była ciągle wilgotna. Grzybnia pod gazetami
rozrastała się nawet trzy tygodnie. Obornik z brunatnego stawał się coraz
bardziej ryżawo- siwy, pachniał już też grzybami. Wtedy to, przykrywało się go
okrywą, wykonaną z torfu, gliny, piasku. Miała być chłonna, przewiewna o
strukturze przypominającej gruboziarnisty żwir. To kosztowało lata doświadczeń,
by taka okrywa spełniała swoją rolę. Torf przywoziło się z kopalni torfu, z łąk,
dołów. Glinę brało z cegielni, a piasek ze żwirowni. Aby nie zawierała
drobnoustrojów i szkodliwych bakterii, tydzień przed przykryciem nią substratu,
trzeba było ją spasteryzować. Przez dwanaście godzin utrzymać bardzo wysoką
temperaturę, praktycznie u nas, wręcz od dołu zagotować… Ojciec przedtem, gdy
nie było pieca, odkażał ją tylko formaliną. Ciepłą, ale już nie gorącą ziemią
przykrywało się obornik przy pomocy wiader i długiego grzebienia wykonanego
samodzielnie. W okrywie, grzybnia rozrastała się szybko, gdy pierwsze strzępki
zaczynały docierać do powierzchni, schładzało się powietrze z dwudziestu kilku
stopni do nawet szesnastu, w zależności od rasy grzybni. Był to tak zwany szok
termiczny. Powodował on zawiązywanie się na strzępkach grzybni owocników. Po
kilkunastu dniach następował pierwszy wysyp, rzut grzybów.
119. Urządzenia i maszyny używane onegdaj do
produkcji pieczarek to przecież widły, taczki, dziobaki wykonane z wideł, pace
budowlane do ubijania. Wiadra, grzebienie wykonane z drewnianych łat z
powbijanymi gwoźdźmi, opryskiwacze ręczne, szufle itp. rzeczy. Dopiero później,
ojciec przystosował młocarnię ręczną do zboża na maszynę elektryczną do
rozdrabniania obornika i torfu. No takimi narzędziami się pracowało. Fizycznie,
ręcznie, ciężko. Wszystkie pomocnicze urządzenia jak płotki do układania
pryzmy, szerokie widły, podjazdy i inne ułatwienia, ojciec mój sam wymyślał i
wykonywał. Pracował ciężko i pewnie aż do przedwczesnej śmierci utrzymywał
wspaniałą kondycję fizyczną. Ja też ani z mięśniami, ani kręgosłupem nie mam
problemu. Byłem i nadal jestem bardziej wytrzymały na wysiłek fizyczny niż
obecne młode pokolenie… Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Jako
chory, mam zapas z którego niepełnosprawność może jeszcze czerpać… ;-D
środa, 4 września 2013
118. Zaczynając produkcję w moich
czasach producent pieczarek musiał zrobić kompost. Była to słoma żytnia lub pszeniczna
wymieszana z nawozem końskim, kurzym, lub takim i takim. Zmoczona, ułożona w
pryzmę i odkwaszona. Gdy była potrzeba, można było dodać nawozu azotowego. Taką
pryzmę przerzucano przez maszynę co tydzień trzy razy. Dotleniało to ją,
wpływało na rozwój pożytecznych drobnoustrojów, zmiękczało i łamało strukturę
słomy. Towarzyszyła temu wysoka temperatura, która podczas parowania pozbawiała
pryzmę wody. Trzeba było ją uzupełniać, dodawać gnojówkę która wyciekła spod
pryzmy… Po wielu latach, podczas kursu w Holandii, dowiedziałem się, że proces
ten wpływa także na powstawanie efektu cieplarnianego. Potem rozdrobniony,
zmacerowany kompost zawoziło się do komór. Tam podlegał procesowi pasteryzacji.
Utrzymywało się temperaturę do 60 stopni w kompoście przez kilkanaście godzin,
by (najprościej mówiąc) związał się azot w kompoście zatruwający grzybnię
pieczarek. Później przez kilka dni kompost na półkach stygł i dojrzewał. Na
powierzchni pojawiała się pożyteczna pleśń i pojawił się specyficzny, chlebowy
zapach. W schłodzonym i wywietrzonym pomieszczeniu, przy temperaturze około
dwudziestu kilku stopni siało się grzybnię. Była to „pleśń” nitki grzybni
pieczarki, zaszczepione na gotowanym ziarnie pszenicy. Rozsypywało się ją po
powierzchni, mieszano i uklepywano. Jakich urządzeń i maszyn wtedy się używało
do tego, napiszę w „Następnym numerze”… ;-D
wtorek, 3 września 2013
117. (…) W
ruinach starej cegielni (…) Takimi słowami zaczynał się reportaż, gdy przed
laty przyjechał do nas reporter i zrobił materiał wyświetlony w ówczesnej
telewizji publicznej. Potem było jeszcze kilka artykułów w lokalnej prasie. To
było miłe, dowartościowało. Niewielu było w tym czasie pieczarkarzy, zwłaszcza
na naszym terenie… Potem, nastała polityczna odwilż. Polska wieś, i nie tylko
zaczęła się gwałtownie rozwijać. Można było wdrożyć w życie marzenia. Na
miejscu starej, powstało nowoczesne, jak na owe polskie czasy - Rodzinne Gospodarstwo
Rolne o Specjalizacji Pieczarkarskiej… Jak życie się wówczas u nas zmieniło…
Ojciec kupił nowego Fiata, używanego Żuka, kolorowy telewizor, wyremontował
dom, dostawił werandę, no i powstała przede wszystkim – pieczarkarnia… To
wszystko w przeciągu kilku lat… Owszem było trochę kredytu, ale szybko się go
spłaciło… Znowu naszej rodzinie zaczęło się powodzić i co najważniejsze, za
zezwoleniem już władz… ;-D
To zdjęcie jeszcze z wykańczania pieczarkarni. Wiele się zmieniło... Ta szopa, to część starego budynku cegielni przerobionej na pieczarkarnię... Ani pieca, ani komina już nie ma... To wszystko stało w drugiej hali uprawowej w tym dużym budynku...
niedziela, 1 września 2013
116. Pomysłem na życie mego ojca były
pieczarki… Po zwolnieniu się z cegielni, wpadła mu w ręce książeczka
Bukowskiego o uprawie pieczarek. Nie było wówczas w regionie nikogo, kto by się
taką produkcją zajmował… Do tego celu zaadoptował piwnicę przy letniej kuchni
rodziców. Była nieduża, warunki tam panowały prawidłowe, więc dlaczego by nie…
Gdy się urodziłem, nie wiele słyszałem już o tych pierwszych próbach uprawy. Ale
chyba się powiodły skoro już do celów uprawy zaadoptowane były szopy i stary
piec do wypalania cegły. W rodzinie mówiono jedynie, że pierwsze grzyby zaczęły
rosnąć pod półkami, bo nie miały szans by wyrosnąć prawidłowo bo im ojciec nie pozwalał…
;-D
czwartek, 29 sierpnia 2013
115. Niedaleko jednej
z bram wjazdowych stał budynek biura. Tam też czasem urzędowałem. Bawiłem się
maszyną do pisania, urządzeniem do liczenia na korbkę, stało tam w koncie pod
wieszakiem, dawno zapomniane naczynie tzw. spluwaczka… A co?... Pełna kultura…
;-D Za moich dziecięcych lat, była chyba mała stołówka, bo pamiętam panią
kucharkę, kuchnię, naczynia… A może robiła ona tylko kawę robotnikom? Nie
pamiętam... Obszar gdzie stały szopy, wyrobownia, różne budynki, warsztaty i
torowisko był spory, z kilka hektarów… Były tam też dla mnie wspaniałe tereny
do zabawy. Czyste stawiki, gdzie w krystalicznie czystej wodzie obserwowałem
różne gatunki zielonych roślin i życie wodnych stworzeń. Żuków, rybek,
pajączków, raków i różnokolorowych żabek. Godzinami mogłem tak siedzieć. Ale
gdy tylko usłyszałem donośny głos mamy – Janusz, obiad!, na przykład, zaraz
leciałem do domu… Zresztą, wszystko było wówczas moim domem… Ot, takie było
wówczas życie - małego królewicza, jak mnie dziadek i kilkoro starszych
pracowników nazywało… To były piękne czasy, jednak coś wisiało w powietrzu…
Rządziła w tedy ekipa Gomułki. Gierek, i namiastka wolności miała nastać jeszcze za kilka lat… Byłem
młody, nie miałem trosk, dlatego wspominam te czasy z takim sentymentem… Chyba
nie tylko ja… ;-D
114. Potem ciuchcia jechała, najczęściej ze mną,
pod wyrobownię. To było różnie, raz kopalnia była o rzut beretem, czasami
oddalona o pół kilometra. Glina nie była w jednym miejscu, kilka lat tu, za
kilka lat tam… Były to takie różnej wielkości niecki… Ciuchcia ostawiała przy
wyrobowni wagoniki z gliną i brała już opróżnione z powrotem do kopalni. Tu też
były dwie bocznice i też jedna z pustymi, a druga z pełnymi wagonikami. Tu
zostawałem i obserwowałem co będzie dalej. Był na dole pan, co podczepiał
wagoniki z gliną do wyciągarki. Najpierw były to dwa, potem już podczepiano ich
trzy. Długą pochylnią wędrowały potem one na górę wyrobowni. Był to chyba nawet
czteropiętrowy budynek, więc miały wysoko. Gdy dotarły na górę, pracownik
odpinał zabezpieczenia i uchylając kolebę wysypywał glinę na dół, do kosza
zasypowego wielkiego pressa. Tam glinę mielono, dodawano wody, oddzielano
zanieczyszczenia i kamienie. Wagoniki wracały z wielkim hukiem na dół i
historia się powtarzała. Trzy piętra niżej, z prostokątnego otworu, wyciskana
była glina w postaci bloku. Potem automatyczna gilotyna, z wielką prędkością
cięła blok na cegły, pracownik układał je na piętrowe wagoniki, po cztery
sztuki na każdy poziom. To był prawdziwy transporter. ;-D Na piętrach tego
budynku były łazienki, pomieszczenia socjalne - przebieralnie, stołówka. Wagoniki
podczepione były kółkami, do grubego łańcucha zawieszonego do solidnej,
posmarowanej grubą warstwą towotu prowadnicy na metalowych podporach. Napędzał
to wielki silnik umieszczony w maszynowni. Wagoniki wędrowały od szopy do szopy
kierowane wielkimi kołami zębatymi, a było ich setki… W szopach, odbierali te
cegły pracownicy i stawiali na półki z łat, by przeschły. Schły tak tygodniami
by pod koniec lata zaczęto po kolei stawiać je znowu na wagoniki jadące w
kierunku pieca. Przy piecu, inni
robotnicy, opróżniali je i stawiali na taczki, które wwożono do komory pieca.
Tam ustawiano je piętrowo w ażurowe ściany by czekały na swoją kolej wypalania.
Następnie, kładło drewnianą podpałkę i otwory którymi wwożono cegłę
zamurowywano na glinianą zaprawę. Potem podpalano rozpałkę i zaczynało się
wypalanie cegieł. Przez kilka dni sypano miał węglowy z otworów na górze pieca,
pilnowano temperatury by na koniec zacząć schładzanie. Piec był duży, więc gdy
z jednej strony wypalano, z drugiej schładzano, a dalej wywożono jeszcze ciepłą
cegłę na plac by czekały na samochód, który zawiezie ją na budowę, do hurtowni
czy do sklepu.
wtorek, 27 sierpnia 2013
113. Gdy ja się
urodziłem, była już państwowa cegielnia. Ojciec nie był już w niej
kierownikiem, miał dość i zajął się produkcją pieczarek. Ja jako małe dziecko,
bawiłem się często w cegielni. Nikt mnie nie pilnował tak jak teraz rodzice
swoje dzieci. Tak zresztą byli i wychowywani wszyscy moi rówieśnicy. Cegielnia już
wyglądała zupełnie inaczej. Była zmodernizowana, unowocześniona, posiadała już
wiele nowoczesnych i wielkich urządzeń.
Kopaną koparkami łyżkowymi glinę, jak ktoś wie jak wyglądają koparki kopiące węgiel brunatny, to mniej więcej ma pojęcie, wysypywano do uchylnych wagoników kolejki ciągnącej przez ciuchcię. Ojej, ileż to czasu spędziłem jeżdżąc w tej kolejce… Obserwowałem pracę pracowników, działanie koparki. Patrzyłem jak przez uchylne zamykane klapy sypała kawałkami gliny do wózków stojących na szynach. Jak ludzie odpychali je pełne i podczepiali puste do koparki. Potem wjeżdżali na obrotowe łożyskowane platformy i ustawiali je w rzędzie na drugiej bocznicy, przygotowując do podróży do zakładu… W jednej kopalni wózki na górę wyciągała ciuchcia, w drugiej wyciągarka linowa. Wyciągarka wózki pełne wyciągała na równy teren, na jedną bocznicę, a linę spuszczała podczepiając do niej puste z drugiej bocznicy. Ależ było przy tym hałasu i rumoru… Wiele się nauczyłem przy tym i dowiedziałem, jak też działają te techniczne cudeńka. Wszyscy mnie tam znali, nikt nie przeganiał znałem swoje miejsce, a jak nie, to mi je pokazywano, ot tak dla mojego bezpieczeństwa… ;-D Byłem takim małym majstrem…
Kopaną koparkami łyżkowymi glinę, jak ktoś wie jak wyglądają koparki kopiące węgiel brunatny, to mniej więcej ma pojęcie, wysypywano do uchylnych wagoników kolejki ciągnącej przez ciuchcię. Ojej, ileż to czasu spędziłem jeżdżąc w tej kolejce… Obserwowałem pracę pracowników, działanie koparki. Patrzyłem jak przez uchylne zamykane klapy sypała kawałkami gliny do wózków stojących na szynach. Jak ludzie odpychali je pełne i podczepiali puste do koparki. Potem wjeżdżali na obrotowe łożyskowane platformy i ustawiali je w rzędzie na drugiej bocznicy, przygotowując do podróży do zakładu… W jednej kopalni wózki na górę wyciągała ciuchcia, w drugiej wyciągarka linowa. Wyciągarka wózki pełne wyciągała na równy teren, na jedną bocznicę, a linę spuszczała podczepiając do niej puste z drugiej bocznicy. Ależ było przy tym hałasu i rumoru… Wiele się nauczyłem przy tym i dowiedziałem, jak też działają te techniczne cudeńka. Wszyscy mnie tam znali, nikt nie przeganiał znałem swoje miejsce, a jak nie, to mi je pokazywano, ot tak dla mojego bezpieczeństwa… ;-D Byłem takim małym majstrem…
112. Pod tym otworem
stał metalowy stół z ręczną gilotyną tnącą blok gliny na równe kostki cegieł.
Potem przesuwające się po stole pocięte cegły, były oddzielane i stawiane na
równą z ziemią posadzce. Stamtąd były ładowane na taczki i zawożone do suszenia
do przewiewnych szop. Kładło się je na półkach zrobionych z drewnianych łat.
Schły tam przez całe lato. Wyschnięte cegły, później się wypalało. Było co
robić jesienią i zimą. Zaletą tego było ciepło wydobywające się z ogrzanych
murów. Piec wyglądał jak półokrągły wybudowany z cegieł bunkier. Z jednej
strony był otwór którym się wwoziło i wywoziło cegły, z drugiej dziura która
odprowadzała dym z drzewa, później węgla, którym się wypalało cegły, do
wysokiego komina. W górnej części pieca, „na grzbiecie”, znajdowały się otwory
w które wrzucało się polana, lub miał węglowy by podniecać ogień. Temperaturę
regulowało się poprzez szyber kontrolujący przepływ spalin do komina, bo
wszystko inne było szczelnie zamykane. Cały ten proces trwał kilka dni. Potem w
piecu ogień się wygaszało, otwierało wszystko co możliwe i schładzało. Po kilku
dniach cegły się wywoziło, ustawiało w koziołki i zawoziło następną partię… Na
tym po prostu się trzeba było znać. Cegła musiała być jednakowa, ceglasto –
żółta, nie stopiona przez ogień, nie zielona, czy popękana. Nikt by przecież
wybrakowanej cegły nie kupił i cała ciężka robota poszła by na marne… Acha, piec miał dach i był osłonięty od wiatru ażurową ścianą, taki budynek. Tak to
moi dziadkowie robili cegły. Mieli kilka pressów, pieców, szop i kilku- nastu
pracowników… Rozwijali produkcję do czasu, gdy zabrano im wszystko… Po drugiej
wojnie światowej w Polsce nie mogło być przecież prywatnej własności…
poniedziałek, 26 sierpnia 2013
211. ...Ach, jak życie pędzi
ma przód… Jak wszystko się zmienia… Moi dziadkowie produkowali cegłę i
zaczynali ją robić na bardzo prymitywnych urządzeniach. Kopali glinę ręcznie,
szpadlami. Wrzucali je na wozy konne zwanymi żelaźniakami. - Zwane tak z powodu żelaznych
obręczy na kołach. Tak, tak, nie było kiedyś gumowych pompowanych kół… Takim
wozem pamiętam, jeszcze po II wojnie dziadek woził z pobliskich bagien torf na
opał do domu… Chyba nawet raz z nim jechałem takim wozem. Potem, z trudnością,
wyjeżdżało się z takiej Glinianki, - „dziury w ziemi” i jechało pod tak zwany
Press. Było to coś w rodzaju pionowo postawionej maszynki do mięsa. Z góry się
wrzucało glinę o odpowiedniej wilgotności, urządzenie to mieszało glinę
prasowało i wyciskało przez prostokątny otwór na dole. Przypominało to trochę
robienie kostek masła w mleczarni. Całe to urządzenie było wpuszczone nieco w
ziemię by nie trzeba było za wysoko tej gliny do tego pressa wrzucać. Wadą tego
było to, że człowiek odbierający cegły na dole stał ciągle w wodzie, bo otwór z
którego wyciskana była surówka, dla lepszego poślizgu i wyglądu cegieł był
skrapiany wodą. Urządzenie napędzane było siłą końskich mięśni. Na górze tego
świdra, był przymocowany długi drewniany drąg, a z drugiej orczyk z uprzężą dla
konia. Koń chodził w koło, mielił i wyciskał sprasowany blok gliny wychodzący
na dole tego urządzenia. (CDN).
piątek, 23 sierpnia 2013
środa, 12 czerwca 2013
209. CD.
Czy tego wszystkiego co było,
jest mi szkoda? No cóż, ja urodziłem się w innych czasach. Uważam tylko, że nikt
z mieszkańców na to co zaistniało, nie miał wówczas wpływu. Podejrzewam, że więcej złego, ludność tych terenów doznała
od tych ze wschodu, niż od tych z zachodu bo oni na tych ziemiach byli tylko
przez chwilę.
Jednak punkt widzenia zależy jak
zwykle od punktu siedzenia, ja to tylko uśredniłem.
Jak wspomniałem, sytuacja nigdy
tu nie była jednoznaczna. Tych co palili wsie i mordowali ludzi, jedni uważali
za bohaterów, drudzy za bandytów. Robili to i ci z prawa i ci z lewa. Ludzie
mieli poglądy i lewicowe, prawicowe i wyzwoleńcze. W tym tyglu etnicznym jakim
mieszkam, wystarczyła iskra, by wszystko zaczęło przypominać byłą Jugosławię. Nie
podoba mi się to, co niektórzy obecni możnowładcy próbują z historią tego
regionu zrobić. To są klakierzy, marionetki, które próbując zrobić karierę
polityczną w tym regionie robią wielką krzywdę społeczeństwu tu żyjącemu…
Nie chcę by odżyły duchy ludzi,
które zbudzone przez nieodpowiedzialnych karierowiczów, pochowane gdzieś w
borach, polanach, rozstajach dróg, powstały teraz i zaczęły jak zombie, mścić
się i atakować, rozpadającymi się członkami żyjących obecnie w tym regionie
bogu ducha winnych ludzi. Nie chcę by im przeszkadzano, ale z tolerancją
aktualną nadal w na tych terenach pamiętano o tym, że historia lubi się
powtarzać. To co było kiedyś akceptowane, w jednej rzeczywistości, może się
odwrócić i zemścić ucinając łeb w drugiej.
O wiele łatwiej jest w czas
zwalić polityka ze stołka, niż naprawić to co zdoła zepsuć.
Jednak jestem optymistą. Pamiętam
czasy Gomółki, namiastkę wolności za Gierka. Czasy Solidarności i te dzisiejsze
o których marzyłem wyjeżdżając na saksy do Niemiec.
Dziwią mnie niektóre sytuacje i decyzje. Nie
to że się z nimi nie godzę, ale są dla mnie nieraz zaskakujące… Tłumaczę to
chęcią dowartościowania się, zaistnienia za wszelka cenę w świadomości ludzi.
Stało się tradycją że w wigilię Bożego Narodzenia jest post, a tu nagle bomba…
Lektury na których się nasze pokolenie wychowało, teraz są zapominane. Wprowadzane
są inne. Robi się testy, a zapomina o wypracowaniach i twórczym, oryginalnym
myśleniu. Zostaje wszystko uśredniane, spłaszczane. A to co jest nieszablonowe,
postępowe i niekonwencjonalne, upycha się po różnorodnych niszach i
umarginesowuje...
Patrząc z tej strony, nie wydaje
się być prawdziwym i szczerym uczestniczenie w czymś z góry ustalanym, jedynie
słusznym i nie podlegającym dyskusji. Człowiek myślący myśli i się buntuje.
Mimo woli
Koniec.
208.
CD…
CD…
Wszyscy szukają swego miejsca i
celu w życiu. Żyją w takich czasach i dostosowują się do zaistniałych warunków.
Moja mama pochodzi z tych stron i jest wiary prawosławnej. Pradziadkowie, tak
jak wiele rodzin przed pierwszą wojną światową, jako „Bierzeńcy” uciekali
zostawiając swoje gospodarstwo przed Niemcami do Rosji. Po wojnie wrócili do
zdewastowanego.
Rodzina mego ojca była katolicka
i przyjechała gdzieś ze środkowej Polski. Pradziadek szukał gliny by
zainwestować w cegielnię. Udało mu się, ale po II wojnie światowej jego synom
już cegielnię odebrano... Z babki strony mam „świętego” któremu batiuszka
zniszczył napisy na nagrobku, a moim rodzicom przez kilka lat nie dawano żyć z
powodu pochodzenia i różnicy wyznania. Rodzina teścia, też swego czasu położyła
się spać na Litwie, a obudziła w Polsce…
Tego się nie da opisać w kilku
słowach. To kawał historii zapisany bliznami na żywym organizmie. Na organizmie
naszych bliskich.
Gdy zachorowałem i zdałem sobie
sprawę że nie będę dał rady już prowadzić gospodarstwa, wyprowadziliśmy się do
miasta. Pytano nas wówczas, czy nie żal jest nam zostawiać tak pięknej posiadłości.
Odpowiadaliśmy że nie… To co zostało w nie zainwestowane, zmienia tylko
właściciela. Ja już nie dam rady go rozwijać i w nie inwestować, ale znalazł
się ktoś, ktoś zauroczony tym miejscem i dał mu nowe życie…
A to, co zostało w naszej pamięci
i tak nie zginie. Pozostanie w naszej pamięci. Zwłaszcza że historia tego
miejsca jest opisana i udokumentowana zdjęciami.
Nie głupi wymyślił przysłowie –
„Tam dom twój, gdzie twoja rodzina”. A gdy rodzina jest duża, to z natury
rzeczy pamiętając o swoich korzeniach, rozchodzi się po świecie i szuka swego
miejsca na ziemi…
Ja nie musiałem szukać swego
miejsca daleko. Jako jedynak zamieszkałem w domu w którym miałem szczęście
dorastać, w gminie której historię poznawałem jako szkolniak i poznaję ją do
dziś.
Byłem w każdym zagajniku, każdym zakolu Narwi,
czy Świnobrodu. Później poznawałem to z wydanej kilka lat temu „Monografii
gminy Michałowo”, mego znajomego Leszka Nosa.
Tu dopiero był tygiel etniczny!
Cała historia Polski w pigułce. Wpływy możnowładców z Rusi, wędrówki ludów, puszczańskie
zwyczaje prastarych mieszkańców tych rejonów. Potop Szwedzki i palenie wsi
wrogich tym wojskom, Przemarsz wojsk Napoleona i ich późniejszy skutek w postaci
odwetu Rusi. Powstania, Zabory i sielskie życie wsi. Różni włościanie, dworki,
pałace i żal po ich stracie w wojennych pożogach. Bierzeńcy podczas pierwszej
wojny, oraz tragedie podczas i po drugiej…
Byłem w szoku gdy się
dowiedziałem że wówczas zagłębiem włókiennictwa w regionie nie był Białystok
lecz Michałowo. Że najwięcej żyło tu Niemców, potem Żydów, Białorusinów i
Ukraińców, a dopiero potem byli Polacy. Jakaż musiała być podczas wojny
migracja, ilu ludzi wywieziono, ilu wymordowano. Ile majątków zniszczono, ilu
posiadaczy ziemskich musiało je opuścić, by można było powiedzieć że mieszka tu
teraz większość Polaków i katolików…
CDN…
wtorek, 11 czerwca 2013
207.
Miałem trochę czasu i takie coś mi cię napisało... ;-D
Siedzę sam przy
kawiarnianym stoliku, patrzę w okno i wolno piję kawę. Za oknem co chwila
zmienia się krajobraz. Nic dziwnego, przecież kręcę się wkoło siedząc na
tarasie obrotowej wierzy.
Widok z „Pięknej
Góry” zawsze mnie zaskakiwał. Nigdy nie był taki sam. Gołdap jest jedną z
ulubionych moich miejscowości. Tam zawsze mam gdzie pójść.
Pogoda jest
piękna. Dostrzec można na skraju widnokręgu las, kryjący granicę państwa, oczka
jezior, pagórki z wiatrakami i piękną starą część miasta z czerwonej cegły.
Wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia…
Siedzę przy
stoliku, a oczami wyobraźni widzę już inny obraz… Jest to chwila, gdy z żoną
jechaliśmy „Romantyczną Trasą” w Niemczech. Pełną zabytkowych wiosek, zameczków
i cudownych widoków… Nie mogę też zapomnieć szerokiej panoramy z okna samolotu,
gdy lecieliśmy na wymarzony urlop do Grecji. To była okrągła 25 rocznica
naszego ślubu... Wspominam wycieczkę do pięknego Wiednia, Pragi, Budapesztu…
Ach jakie mam z nich piękne wspomnienia…
Hmm… Mam
mieszane uczucia gdy podziwiam jakiś cudowny zakątek świata i wiem że jest
wielu ludzi co znają tylko swoją najbliższą okolicę…. Ja mówię że miałem
ciekawe życie, wiele widziałem, a oni, że swojego nigdy by nie zamieniliby na
inne…
Gdzie tkwi to
coś między nami, co nas różni?
Kiedyś człowiek
żył w jednej miejscowości, wykonywał tam jakąś pracę, miał rodzinę, znajomych i
był szczęśliwy. Teraz to chyba nie jest nawet możliwe… Już wieki temu ludzie
wyjeżdżali do „Nowego Świata za chlebem”. Inni zostając na miejscu bronili tego
co mieli przed zakusami wrogów, intruzów, zaborców…
Dwa światy, dwa
sposoby na życie i to coś co te dwie rzeczy łączy …
Ci co zostali,
wiadomo psioczą, ale nie wyobrażają sobie życia gdzieś indziej. Ci co
wyjechali… Tęsknią…
Jedni i drudzy
mówią z łezką w oku o patriotyzmie, ojczyźnie i są dumni ze swoich korzeni.
Czasy się zmieniają, inaczej się żyje i zamiast ten cały patriotyzm rozbić o
kant łóżka, to coraz bardziej wiąże nas wszystkich wspólne pochodzenie i
historia. Nie daje się jakoś zamknąć pojęcia patriotyzmu i ojczyzny w starym kufrze
na strychu…
Nawet ja, zdaje
się człowiek otwarty i postępowy, jestem dumny ze swojej historii i swoich
korzeni… Jako jedyny stworzyłem drzewo genealogiczne, spisałem historię rodziny.
Zebrałem fragmenty historii mojego regionu, gminy, miasta…
Jakież było one
ciekawe... Jakże pogmatwane i niejednoznaczne…
Człowiek który
nie jest świadomy swojej przeszłości, porusza się po świecie jak niewidomy. Traci
poczucie wartości i tego co jest w życiu ważne. Ogarnia go z czasem zobojętnienie
i pustka. Trwa w
zawieszeniu bacząc tylko na rodzinę i swoje potrzeby…
Myślę że właśnie to, kieruje nim i
bliskimi mu osobami, by podążać ścieżką nieliczenia się z niczym i nikim. Ku walce
szczurów, konsumpcyjnemu stylowi życia, życiu na pokaz…
Myślę, że ja chyba jestem inny…
Może zamyślony, może trochę z dystansem, ale już o utrwalonym światopoglądzie…
Owszem, nie zawsze był on jednakowy. Musiałem dojrzeć, nacieszyć się rodziną.
Przetrwać trudne chwile choroby, zaskakującej diagnozy i wiary w innych, tych
co udostępnili mi dostęp do leku za tysiące złotych miesięcznie… Tak, zmienił
się mój świat. Co innego stało się ważne, a co innego błahe…
Dorastając, nie brałem do głowy
pouczeń rodziców, nauczycieli, znajomych, uważałem że świat należy do mnie i
bez mojej zgody nic się nie zmieni. Z czasem zacząłem zauważać, że na coraz
więcej spraw nie mam wpływu. Zacząłem zwracać coraz większą uwagę na szczegóły
w otaczającym mnie świecie. Zacząłem o tym rozmawiać i poznawać ludzi myślących
tak jak ja. Namówili mnie bym został radnym.
To był bardzo ciekawy okres w
moim życiu.
Zauważyłem, że to co się dzieje,
nie dzieje się bez powodu. Wszystko ma swoją przyczynę, tkwi ona w bliższej czy
dalszej historii… Zacząłem się jej przyglądać. Zauważyłem że wiele z nich
zamienia się po latach w legendy, a legendy w plotki.
Trzeba prawdę pieczołowicie
zbierać i zapisywać. Na szczęście, są ludzie którzy zarażeni pasją ratowania
historii swoich małych ojczyzn, spisali je, wydali i uratowali od zapomnienia.
Zacząwszy rozmawiać z ludźmi
tworzącymi gminną rzeczywistość. Miałem okazję przeczytać książki, monografie i
biografie spisane przez niektórych z nich. Zaczął mi się tworzyć w głowie,
logiczny ciąg wydarzeń. Interesowała mnie zwłaszcza historia mojej rodziny, na
tle tychże relacji. Po latach doszedłem do wniosku że jest ona nadzwyczaj ciekawa.
Nie mniej ciekawa niż ta z przeczytanych przeze mnie lektur i szkoda by była
żeby została zapomniana. Zacząłem ją więc spisywać.
To była już ostatnia szansa,
ostatni moment… Wielu z moich przodków już zmarła, ale jeszcze została ta garstka
co pamiętała „dawne czasy”. Pamiętała, lub poznała je z opowiadań swoich
dziadków i rodziców. W taki sposób powstawała monografia mojej rodziny. Przy
okazji, niby mimochodem tych spotkań, powstawało także drzewo genealogiczne. A że
zachorowałem w tym czasie na Stwardnienie Rozsiane, dodałem też i moją
historię. Wyszła bardzo ciekawa monografia rodzinna, myślę że dużo warta z
punktu widzenia przyszłych pokoleń mej rodziny. Leży ona na półce, w kartonie z
napisem „ Archiwum”…
CDN...
niedziela, 2 czerwca 2013
206.
CD…
Mówią, że zmieniło się życie ludzi. Rozluźniają się więzy społeczne,
rodzinne… Postęp, technika, globalizacja i zmiana mentalności, prowadzi do
upośledzenia stosunków międzyludzkich...
Telefonujemy, piszemy SMS -y, porozumiewamy się za pomocą Internetu. Coraz
rzadziej osobiście kontaktujemy się ze sobą. Śpieszymy się, tracimy kontakt i
zapominamy sztuki konwersacji…
Myślę więc że ciekawym sposobem powrotu do „korzeni”, gdy dzieli nas brak
czasu i odległość - jest tekst pisany. Pisany do rodziny, prywatny i osobisty.
Pobudzający wspomnienia, odczucia, więzi…
Chciałbym nawiązując do tego, poprosić Was, moich najbliższych, o opisanie
waszych odczuć, wspomnień, w czasie zdiagnozowania u mnie SM-u.
Jaki wpływ miało to na Wasze życie? Co myśleliście gdy dotarła do was
wiadomość o mojej chorobie. Jaki wpływ na Was miała moja depresja. Co myślicie
o tym teraz, dzisiaj. Jak myślicie co będzie za czas jakiś? …
Często zaskakiwany jestem tym, jak daleko odbiegają myśli, chorego, od
myśli członków rodziny… Być może te wyznania będą dla mnie szokiem? Jednak
myślę że minęło już tyle czasu od diagnozy, że każdy nabrał do tego już sporego
dystansu. Dojrzał, by bez większych emocji do tego wrócić… A może nawet i o tym
podyskutować?
***
To już koniec. Sory… ;-D
Reszta jest za bardzo osobistym i prywatnym
wyznaniem moim i mojej rodziny.
Myślę że zrozumiecie… ;-*
piątek, 31 maja 2013
205. CD.
Janusz już nie pracuje i nie szuka pracy.
Zajmuje się domem. Gotuje obiady, pierze, sprząta. Bawi się komputerem, chodzi
do klubu poćwiczyć. Pisze Bloga, wspomnienia, i kompletuje artykuły do rodzinnego
archiwum… Czy takie życie go satysfakcjonuje?
Nie…
Wolałby
pracować, dorzucić coś do budżetu domowego. Jednak znalezienie pracy w jego
stanie i w czasie kryzysu, graniczy z cudem.
Żyją sobie teraz z żoną spokojnie.
Odwiedzają znajomych, robią czasem wycieczki. Byli w Danii, Grecji, Czechach i
Austrii. Żyją z renty, pensji Marysi i ze skromnych oszczędności które im
zostały po sprzedaży gospodarstwa.
Czy to wystarczy? Musi…
***
Jaki wpływ miała
choroba na jego życie? Uważam że do czterdziestki, żaden. Choroba zaatakowała
go przed trzydziestką, ale nikt o tym fakcie go nie poinformował. Zresztą nie
były to przecież jakieś poważne objawy… No może z wyjątkiem tych kilku tygodni
z zapaleniem nerwu twarzowego.
Chyba dopiero
pobyt w szpitalu i diagnoza uświadomiła mu, że może to być naprawdę coś
poważnego. Jednak nawet i wtedy, choroba przez kilka lat, fizycznie mu nie
przeszkadzała. Mógł pracować (z pewnymi wyjątkami) i to nawet ciężko. Robił to
zresztą ku swojej wielkiej radości i satysfakcji…
Myślę że dopiero
po ukończeniu czterdziestu lat, zdał sobie sprawę że słabnie. Że jak praca, to
wyłącznie przy komputerze… Był dosyć sprawny, gdy przystąpił do programu i
podano lek… Jednak czy spodziewał się poprawy będąc przez rok królikiem
doświadczalnym biorącym być może placebo?
Tysabri, nie ma
leczyć SM – u, ma tylko powstrzymywać chorobę. No i chyba u Janusza tak to
działa…
***
Największy
jednak wpływ na jego życie, nie miała choroba, tylko depresja. To przez nią o
mało nie stracił rodziny. To przez nią miał ogromne trudności z odbudowaniem
poprawnych stosunków z rodziną i z bliskimi.
Nieufność innych
co do jego osoby, to chyba to co najbardziej mu teraz doskwiera…
Jako „ciężko” doświadczony w tym
temacie, może i często to robi, wczuwając się w podobne sytuacje, umiejętnie
komuś doradzić.
Nie tylko on
jeden ma przecież „patent” na depresję i problemy. Dołki psychiczne ma wiele
osób…
Janusz w wielu
miejscach szukał pomocy i wie gdzie taką pomoc można znaleźć. Rozumie co inni
przeżywają…
Ci pozostawieni
sami sobie, rozdarci, żyjący w dwóch rzeczywistościach, nie umiejący sobie
poradzić z upiornymi, wyimaginowanym spektaklami w swojej głowie …
Wielu jego
znajomych nie wytrzymało presji środowiska i popełniło samobójstwa. Wielu miało
problemy z alkoholem. Jedni wyszli z tego, inni niestety zmarli.
To należy też do
bagażu jego doświadczeń...
Tak. To prawda,
że choroba, niepełnosprawność, wypadek, a nawet problemy w rodzinie, wpływają
na przewartościowanie całego życia. To co kiedyś dodawało skrzydeł, wydawało
się ważne, naturalne i zrozumiałe, okazywało się nagle czymś pozornym i
zbytecznym…
Mówiąc to
wszystko, nie należy zapominać, że
Janusz miał wsparcie… Obok były osoby, które walczyły o niego… Instynktownie, z
poświęceniem, z wiarą.
To właśnie oni,
gdy zachorował, zaspokajali jego potrzeby na które nie było go stać. Oni
uczestniczyli w jego chorobie nawet swoim kosztem.
Trzeba
uwzględnić także i ich wkład w walkę z tą chorobą. Gdyby nie oni, ich
poświęcenie i wsparcie, już dawno musiał by się ubiegać o pomoc, zasiłki i
refundacje. Być może straciłby dom, poczucie godności, możliwość leczenia…
Nad jednym się
jeszcze zastanawiam kończąc ten wywód… Na ile choroba, czy depresja Janusza
wpływała na atmosferę panującą w domu?… - Na ile jego zaprogramowane przez naturę zachowanie?… A na
ile nieumiejętna, impulsywna, intuicyjna wręcz atmosfera panująca w tym czasie
w śród członków jego rodziny?…
Odpowiedź jest
nadzwyczaj trudna, albo wręcz odwrotnie, bardzo łatwa. Jednak ja nie potrafię
na nią jeszcze odpowiedzieć…
Wiem jedno… Mimo „pewnych przeszkód” w
życiu, Janusz jest jednak dużym szczęściarzem…
CDN…
***
środa, 29 maja 2013
204. CD.
Po kilkunastu miesiącach, dzięki Urzędowi Pracy i odbytym
kursom, Janusz znalazł pracę w studiu graficznym, w firmie robiącej opakowania. Zatrudniono go w ramach aktywizacji
zawodowej osób niepełnosprawnych. Pracodawcy dostawali duże dofinansowanie do
tych miejsc, a niepełnosprawni mieli pracę.
Była to jego najlepsza i najlżejsza praca. Niestresująca,
we wspaniałym młodym zespole. Zajmował się głównie wprowadzaniem do komputera
danych z prac stworzonych przez grafików. Pracował po 7 godzin, na popołudniową
zmianę.
Przy
okazji poznawał programy graficzne, wspomagając się książkami znalezionymi w
firmie i podglądając pracę grafików. Jego wiedza szybko rosła. Nabierał
poczucia własnej wartości
Szanowano go tam i lubiano. Niestety po roku został zwolniony z powodu braku
dalszego finansowania z PEFRON-u
Głupim,
oficjalnym wytłumaczeniem zwolnienia stał się problem w pracy, należący do
kompetencji informatyków. No cóż bywa i tak.
Wziąć jednak trzeba pod uwagę, że w
tym roku firma pokryła koszty jego okularów, pobytu w sanatorium, jak również
jego samodzielnego dokształcania się, za które musiałby na kursach sporo
zapłacić. Skorzystał w sumie więc dużo...
Jednak sam
moment zwolnienia okazał się bardzo niesympatyczny. Szefostwo nie wykazało ani
krzty zrozumienie i wyczucia.
Przychodząc do pracy jak zwykle, jego bezpośredni przełożony zaprosił go
do pokoju i oznajmił, że już nie pracuje bo popełnia błędy. Musi zaraz opuścić
firmę i oddać identyfikator. Nie było czasu na reakcję i tłumaczenia…
To był wielki
szok nie tylko dla Janusza, ale i kolegów z pracy. Wyprowadzono go „ze
szklanymi oczami”, jak przestępcę, bez
możliwości pożegnania.
Zakład miał swoje tajemnice służbowe,
które były chronione dokumentem lojalnościowym. Być może to zabezpieczenie,
było przyczyną tak szybkiego wyprowadzenia go z zakładu.
Być może powinien był walczyć, ale tak
naprawdę nie dano mu nawet takiej szansy…
CDN.
***
wtorek, 28 maja 2013
203 CD.
Twisteden koło
Kevelaer. To tam znajdowała się filia firmy zajmująca się produkcją pieczarek.
Działała w adoptowanych do tego celu Amerykańskich bunkrach. Dzierżawiła tylko
ich część. Sporo zajmowały stajnie, garaże, warsztaty, lub magazyny.
Obsługiwały one
w większości zawody sportowe. Konie, zwane kłusakami, ciągnęły za sobą lekkie,
dwukołowe sulki, czyli pojazdy podobne do rydwanów. Kierowali nimi prawie
leżący na nich woźnice.
Bunkry
wynajmowane przez Heveco były duże i żelbetonowe. Pokryte były darniną i
krzakami, by z lotu ptaka nie można było ich dostrzec. Posiadały
wielkie pancerne drzwi, otwierane za pomocą bloczka łańcuchowego. Budowle były
klimatyzowane. Wielkie półki przywożono ciężarówkami co dwa dni z wytwórni,
kompostu. Często już rosły na nich dorodne pieczarki.
Januszowi bardzo
podobała się ta praca. Pracował z młodymi chłopakami, zdrowymi i silnymi. Nie
przyznawał się, że choruje na SM. Chwilowe niedyspozycje zwalał na karb
zmęczenia. Był szczęśliwy, że daje radę. Po kilku dniach doszedł do wniosku, że
ma jeszcze sporo wolnego czasu i poprosił szefów o więcej pracy. Nie po to
przecież przyjechał, by odpoczywać, ale by najszybciej zarobić jak najwięcej
Marek.
No i dano mu tą
szansę. Zarabiał, najwięcej ze wszystkich. Pracował do dwudziestej trzeciej.
Zaczynał pracę o trzeciej. Szefostwo było z Janusza pracy bardzo zadowolone.
W czasie urlopu
przyjechała do niego Marysia. Przygotowywała mu posiłki, gdyż schudł bo
brakowało mu na nie czasu. Robiła przetwory z rosnących na bunkrach
jeżyn. Smażyła pieczarki i składała do weków, aby zabrać je później do domu.
Znalazła też obok dorywczą pracę.
Szefostwo
poznało Marysię i zaproponowali jej pracę na następny rok. Dostała też
propozycję pracy w Święta i Nowy Rok dla czterech osób, gdy większość robotników
wyjeżdżała do domów. Chętnie skorzystali z tego zaproszenia, wzięli jeszcze
córkę i koleżankę Marysi z pracy.
***
Latem
przyjechali już razem na trzy miesiące, pracowali ile tylko się dało. Janusz
pomagał Marysi, a Marysia jemu. Gdy brakowało czasu na robienie posiłków,
zarabiali na tyle dobrze by kupować sobie jedzenie w restauracji.
Pod koniec pobytu atmosfera między
nimi a resztą pracowników, pochodzących w większości ze Śląska, zaczęła się
pogarszać. Różnica w zarobkach była bardzo duża. Ślązakom się pracować nie
chciało, ale D-Marki lubili.
Powrócili tam
jeszcze za rok, ale choroba postępowała i Janusz już się bardziej męczył.
Ślązacy, w większości już jawnie, robili im na złość. Zawiść ich była duża...
Szefostwo zauważyło te nieprzyjemne incydenty i nie mogło ich dłużej ignorować.
Choć Janusz i
Marysia byli lubiani przez szefów, na następny rok już nie zostali
zaproszeni. Podlasie było w mniejszości, a szefowie nie lubili mieć z
pracownikami problemów.
Szkoda, bo już największe kredyty
mieszkaniowe zostały spłacone. Mogli by już zarabiać na inne potrzeby… Była to
pamiętna jesień ataku terrorystycznego na wieże W.T.C.
Marysia, podczas
urlopów, jeszcze przez ładnych kilka lat jeździła do Niemiec zarabiać w innej
pieczarkarni, w szklarni przy kwiatach, i w hotelu.
Janusza stan, nie pozwalał już na
podejmowanie się tak forsownych zajęć.
Odwiedzając
później bunkry, Marysia dowiedziała się, że hodowano tam pieczarki jeszcze
tylko przez trzy lata. Potem wszystko zostało wywiezione, przeniesione do Horst
i zamknięte na kłódki. Sporo z tych bunkrów zostało zamienionych na domy,
bungalowy i obiekty wypoczynkowe.
CDN…
***
CD.
Twisteden koło Kevelaer. To tam znajdowała się filia firmy zajmująca się
produkcją pieczarek. Działała w adoptowanych do tego celu Amerykańskich
bunkrach. Dzierżawiła tylko ich część. Sporo zajmowały stajnie, garaże,
warsztaty, lub magazyny.
Obsługiwały one
w większości zawody sportowe. Konie, zwane kłusakami, ciągnęły za sobą lekkie,
dwukołowe sulki, czyli pojazdy podobne do rydwanów. Kierowali nimi prawie
leżący na nich woźnice.
Bunkry wynajmowane przez Heveco były
duże i żelbetonowe. Pokryte były darniną i krzakami, by z lotu ptaka nie można
było ich dostrzec.
Posiadały
wielkie pancerne drzwi, otwierane za pomocą bloczka łańcuchowego. Budowle były
klimatyzowane. Wielkie półki przywożono ciężarówkami co dwa dni z wytwórni,
kompostu. Często już rosły na nich dorodne pieczarki.
Januszowi bardzo podobała się ta praca. Pracował z młodymi chłopakami,
zdrowymi i silnymi. Nie przyznawał się, że choruje na SM. Chwilowe
niedyspozycje zwalał na karb zmęczenia. Był szczęśliwy, że daje radę. Po kilku
dniach doszedł do wniosku, że ma jeszcze sporo wolnego czasu i poprosił szefów
o więcej pracy. Nie po to przecież przyjechał, by odpoczywać, ale by
najszybciej zarobić jak najwięcej Marek.
No i dano mu tą szansę. Zarabiał, najwięcej ze wszystkich. Pracował do
dwudziestej trzeciej. Zaczynał pracę o trzeciej. Szefostwo było z Janusza pracy
bardzo zadowolone.
W czasie urlopu
przyjechała do niego Marysia. Przygotowywała mu posiłki, gdyż schudł bo
brakowało mu na nie czasu. Robiła
przetwory z rosnących na bunkrach jeżyn. Smażyła pieczarki i składała do weków,
aby zabrać je później do domu. Znalazła też obok dorywczą pracę.
Szefostwo poznało Marysię i zaproponowali jej pracę na następny rok.
Dostała też propozycję pracy w Święta i Nowy Rok dla czterech osób, gdy
większość robotników wyjeżdżała do domów. Chętnie skorzystali z tego
zaproszenia, wzięli jeszcze córkę i koleżankę Marysi z pracy.
***
Latem przyjechali już razem na trzy miesiące, pracowali ile tylko się dało.
Janusz pomagał Marysi, a Marysia jemu. Gdy brakowało czasu na robienie
posiłków, zarabiali na tyle dobrze by kupować sobie jedzenie w
restauracji.
Pod koniec
pobytu atmosfera między nimi a resztą
pracowników, pochodzących w większości ze Śląska, zaczęła się pogarszać.
Różnica w zarobkach była bardzo duża. Ślązakom się pracować nie chciało, ale
marki lubili.
Powrócili tam jeszcze za rok, ale choroba postępowała i Janusz już się
bardziej męczył. Ślązacy, w większości już jawnie, robili im na złość. Zawiść
ich była duża... Szefostwo zauważyło te nieprzyjemne incydenty i nie mogło ich
dłużej ignorować.
Choć Janusz i
Marysia byli lubiani przez szefów, na
następny rok już nie zostali zaproszeni. Podlasie było w mniejszości, a
szefowie nie lubili mieć z pracownikami problemów.
Szkoda, bo już największe kredyty mieszkaniowe zostały spłacone. Mogli by
już zarabiać na inne potrzeby… Była to pamiętna jesień ataku terrorystycznego
na wieże W.T.C.
Marysia, podczas urlopów, jeszcze przez
ładnych kilka lat jeździła do Niemiec zarabiać w innej pieczarkarni, w szklarni
przy kwiatach, i w hotelu.
Janusza stan,
nie pozwalał już na podejmowanie się tak forsownych zajęć.
Odwiedzając później bunkry, Marysia
dowiedziała się, że hodowano tam pieczarki jeszcze tylko przez trzy lata. Potem
wszystko zostało wywiezione, przeniesione do Horst i zamknięte na kłódki. Sporo
z tych bunkrów zostało zamienionych na domy, bungalowy i obiekty wypoczynkowe.
CDN…
***
poniedziałek, 27 maja 2013
202. CD.
Większość tego co udało im się zaoszczędzić, pochodziło z ich pracy w
Niemczech. W czasie gdy pracowali za granicą, dziećmi zajmowała się Janusza
mama. Wszyscy troje zdawali sobie sprawę, że dobre samopoczucie Janusza nie
będzie trwało długo. Że potrzebne są zmiany…
Praca w gospodarstwie jest stresująca i ciężka. Sytuacja w kraju jest
niepewna. Dzieci rosną i trzeba je będzie wykształcić…
Zaczęli zliczać wszystkie koszty. Zagłębili się w nie, szukając najlepszego
rozwiązania. Wniosek z tego był jeden, musieli przenieść się do miasta.
Wszystkie koszty kształcenia dzieci w mieście, dojazdy, stracony czas, pokryją
się z zakupem mieszkania. O komforcie rodziny i warunkami leczenia SM-u nie
wspomnę.
Zaczęli od poważnej rozmowy z dziećmi. Wspomnieli o przeprowadzce,
przygotowywali je na zmianę otoczenia, możliwości utracenia dotychczasowych
kontaktów.
Wielkiego
sojusznika i olbrzymie wsparcie otrzymali od jego mamy.
Kupili mieszkanie w centrum, niedaleko szpitala.
Budowa trwała
trzy lata i spłata rat była rozłożona na ten
okres. Jakimś cudem udawało im się regularnie te raty płacić i w końcu
się przenieść.
To był bardzo trudny, ciężki i nerwowy okres w ich życiu. Janusz stracił
pracę u Kaźmierczaka, niemiecki ogrodnik też już nie chciał ich zaprosić do
pracy. Potrzebowali pieniędzy na spłatę kredytów, podłogi, wykończenie
łazienek, na meble. A tu znowu kłody pod nogami…
Pomalutku, w ciemniści zaczęło się im jednak ukazywać nikłe światełko w
tunelu.
Marysia znalazła wcześniej kilka kroków od domu pracę
w szkole. Janusz pojechał do Holandii szukać pracy i ją znalazł. W kraju też
nie siedział w domu. Pracował we wspólnocie mieszkaniowej, zajmował się
ogrodami na posesjach, pracował w pralni chemicznej…
Jednak najwięcej
satysfakcji dało mu znalezienie tej pracy za granicą.
Gdy już stracił całą nadzieję, za ostatnie pieniądze w kieszeni, pojechał
do pieczarkarni, którą zwiedzali z Marysią podczas kursu pieczarkarskiego w
Horst.
Znalazł
człowieka, który ich wówczas oprowadzał. Telefonicznie umówił się z nim na
spotkanie w pensjonacie, w którym zamieszkał. Po niemiecku przedstawił siebie,
zachwalał swoje zalety jako wykwalifikowanego pracownika pracującego od
dzieciństwa w pieczarkarni i... Udało się…
Jego przyszły szef zdecydował, że powinni pojechać do Niemiec, gdzie była
filia firmy, i zobaczyć czy da się coś
zrobić w tamtejszym „Arbeitsamt -cie”. W urzędzie złożyli potrzebne dokumenty, odbyli rozmowę. No i Janusz w
przyszłym roku mógł pojechać do wymarzonej pracy.
Wracał do domu jak na skrzydłach, radosny i pewny jutrzejszego dnia.
Śpiewał w drodze, cieszył się. Natychmiast chciał podzielić się z Marysią tą
radosną wiadomością… Wiedział, że nareszcie zła passa została pokonana.
CDN…
***
czwartek, 23 maja 2013
201. CD…
Janusz, za namową pani z ośrodka, umówił się wreszcie na spotkanie z
psychiatrą. Terapeutka przekonała go, że jest to człowiek, który kształcił się,
by pomagać ludziom dokładnie w takich sytuacjach.
Który ma sporo sposobów, w tym też i farmakologiczne, by pomóc pokonywać
problemy, z którymi nie umiemy sobie sami poradzić. Dotyczy to przede
wszystkim, problemów związanych z nerwicą i depresją. Chorobami, na które
cierpi, w samotności, bardzo wielu ludzi. O której się nie mówi, uważając ją za
wstydliwe i tabu.
W gabinecie psychiatry, Janusz też sporo opowiadał o sobie i swoich
problemach. O rozterkach i cierpieniach, a także o wpływie jego zachowania na
rodzinę. Tu również spotkał człowieka, co wsłuchał się w jego słowa. Nie było
już dyskusji, ale były pytania. Dużo pytań na które musiał odpowiedzieć.
Na koniec wizyty, dostał receptę na środki antydepresyjne. Zażywszy je,
ukazał mu się świat w zapomnianych od dawna barwach… To był prawdziwy cud…
W końcu znalazł
sposób na pokonanie tej podstępnej, wrednej i wyniszczającej choroby.
Wszystkich
którym zaszedł za skórę, poprzepraszał. Zaczął
naprawiać błędy, które przez jego depresję powstały. Wszystko,
pomalutku, zaczęło wracać do normy. Zaczął dogadywać się dziećmi, rodziną i
bliskimi.
***
Jednak początek tej odnowy, nie był różowy. Ta nieufność, nagromadzona przez długi czas,
wymagała sporego nakładu pracy by zostać przełamaną...
…Ta obawa że
wszystko powróci, tkwi w nich do dziś.
Janusz nie bierze już antydepresantów. Nie ma już takiej potrzeby. Z
Marysią przeżywają wspaniałe chwile i bardzo dobrze się dogadują.
W stosunku do dzieci, no cóż, wypracował metodę latającego gdzieś nad
chmurami orła, który z wysokości dba o ich bezpieczeństwo. Który w razie
potrzeby zniży lot, zainterweniuje, by mogli w spokoju i poczuciu
bezpieczeństwa, oddawać się temu, co sprawia im przyjemność, radość i
satysfakcję. Nie narzuca się im ze swym zdaniem. Boi się, że powracające
zaufanie, może znowu, przez nieodpowiednie komentarze, być utracone.
Nie wie, czy postępuje właściwie. Nikt mu na to nie odpowie. Zaufał
instynktowi i podąża w kierunku zgodnym z jego podpowiedziami. Wie, że
postępował źle i stara się, mimo swej ułomnej naturze, odwdzięczyć za to, że
wytrwano przy nim do końca…
***
Opisałem powyżej wszystko, co było związane z Janusza stanem, psychiką i
środowiskiem w którym żył i musiał się zmierzyć tracąc zdrowie.
Pora teraz dla
pełnego obrazu, opisać warunki ekonomiczne towarzyszące temu stanu.
***
CDN…
środa, 22 maja 2013
200. CD.
Chodził po całym mieście szukając instytucji, która by mu pomogła. Jednak nie
tak łatwo znaleźć kogoś, kto by poświęcił czas na bezinteresowną pomoc jemu,
nie mówiąc już o pomocy całej rodzinie.
No bo jak można komuś
pomóc, gdy ma się ograniczony z góry czas pracy nad pacjentem, do pół
godziny? Przecież na tej zasadzie działają prawie wszystkie instytucje. Janusz
potrzebował czegoś, co by wyleczyło to chore coś… To, z czym sobie nie może
poradzić…
Skomplikowane?… Tak… Zwłaszcza, gdy nie
wie się dokładnie czego szuka...
***
Chodził rozmawiał, kombinował. To stało się już trochę jego nawet obsesją. W
końcu znalazł… Był to - Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie z komórką o nieciekawej
nazwie - Centrum Interwencji Kryzysowej.
To tam wreszcie trafił na kobietę-psychologa, która zdecydowała się pomóc jemu, żonie, a co
za tym idzie, całej rodzinie. Nie
patrząc na zegarek, fachowo wysłuchała i udzielała odpowiedzi na zadane
pytania. Pomogła wyciągnąć wnioski, by efektywnie swą zdobytą wiedzą, przyczynić
się do usunięcia problemu, z którym się do niej przyszło.
Na pierwszej wizycie był sam. Mówił wiele, o wszystkim co mu leżało mu na
sercu. O chorobie i jej wpływie na
niego. O finansowych problemach, nerwach. O jego sukcesach i porażkach. O tym
jaki wpływ mają one na niego i całą rodzinę.
Mówił, że rodzina zaczyna go nienawidzić, że ją traci. Pytał, jak ma
postąpić. Jak przezwyciężyć tą chęć unicestwienia.
Jak nie czerpać przyjemności z samoumartwiania? Dlaczego w głowie mu się
tworzą te dziwne historie? Jak wrócić do tej atmosfery panującej kiedyś w jego
domu, gdy co innego mówi, a co innego robi?...
Dyskutowali tak kilka godzin…
Doszli do wniosku, że należało by porozmawiać z Marysią. Aby psycholog, mogła
poznać także i jej punkt widzenia, jej obawy i lęki. Na koniec, powinni porozmawiać
we trójkę i spróbować rozwiązać, ten istny węzeł Gordyjski.
Umówił następną wizytę…
Po kilku dniach poszła Marysia. Mogła tu wyżalić się i opowiedzieć o swoich
odczuciach i problemach. O stresie związanym z Janusza chorobą i jego obecnym
zachowaniem. Co myśli ona, cała rodzina, a co odczuwają wspólni znajomi.
Potem, po kilku dniach poszli oboje…
Poszli posłuchać kogoś, kto ich wysłuchał i z boku spojrzał na ich zachowanie.
Sporo jeszcze czasu rozmawiali, dyskutowali, o odbiorze i wpływie ich różnych
decyzji na życie. O tym, jak potrzebne
jest spojrzenie i rada kogoś z zewnątrz.
Zdziwiło ich to, jak dwoje ludzi może patrzyć na problem i widzieć go tak odmiennie…
Wrócili do domu trzymając się już za rękę…
Wniosek jaki wyciągnęli z tej rozmowy był taki. Trzeba ze sobą rozmawiać...
To z takich niedopowiedzeń i różnic rodzą się konflikty które są zupełnie
niepotrzebne… Wszystkie problemy można pokonać rozmawiając o nich.
Nie należy się domyślać, co myśli druga osoba, trzeba się nauczyć wymieniać
myśli i dyskutować. To trudne, ale można się tego nauczyć.
To sam człowiek stawia podświadomie
takiej rozmowie barierę, myśląc, że przez to straci autorytet.
***
CDN…
wtorek, 21 maja 2013
199. CD.
Po wyjściu ze
szpitala Janusz bardzo szybko zaczął normalnie funkcjonować. Pełen optymizmu,
uzgodnił w firmie, że wróci do pracy dopiero zimą i dostał, bez żadnych
problemów, pełen należny mu z powodu pobytu w szpitalu, pakiet
socjalny. Pod koniec lata, poczuł się na tyle dobrze, że pojechali z
Marysią do pracy w Niemczech.
Zaczęli odrabiać straty finansowe i
oszczędzać. Poczuli się pewniej, spojrzeli w przyszłość bardziej
optymistycznie… Jednak los zadbał, by nie trwało to długo. Optymizm
pomału wietrzał, a zastępowała go depresja.
Ludzie, z
którymi w poprzednich latach pracowało mu się wspaniale, zaczęli mu bez powodu
działać na nerwy i przeszkadzać. Zaczęto go unikać, patrzeć podejrzliwie, nawet
czasem wrogo. To z kolei powodowało u niego większe zdenerwowanie, stres, a z
czasem nawet myśli samobójcze. Zaczęła się nakręcać spirala następstw…
Marysia, musiała poinformować niektórych
pracowników, oprócz niemieckiego szefa! Że Janusz zachorował na SM i takie
zachowanie jest spowodowane chorobą. Z czasem mu to przejdzie, to
naturalne przy tej chorobie… Tylko że…
Też naturalnym
zachowaniem ludzi jest unikanie problemów. Zaczęto odsuwać się od Janusza.
Towarzysko uśmiercać. Marysia, wbrew naturalnym instynktom, bardzo go
wtedy, wspierała. Był nie do wytrzymania, wredny i chamski. W głowie mu się
odgrywały, wymyślone, niestworzone historie. Udało im się
jakoś przebrnąć, przez te kilka tygodni pracy w Niemczech. Zarobili trochę
kasy, zły nastrój nie utrzymywał się bez przerwy.
Miał wahania
nastroju, od radości po smutek i złość. Raz twierdził, że życie jest piękne, że
ma szczęście do dobrych ludzi. A za kilka godzin, że życie jest bez sensu, że
nie warto żyć, wszyscy robią mu na złość. Czepiał się dzieci, złościł.
Atmosfera w domu robiła się nie do wytrzymania. Zaczęto mu sugerować by szedł
się leczyć, a to jeszcze bardziej go złościło. No bo…
To przecież on
zachowuje się normalnie, a inni robią mu na złość i się czepiają czort wie
czego... Wiele miesięcy musiało minąć, zanim zrozumiał, że to w jego głowie
tkwi problem. Że to jego psychika nie może sobie poradzić z problemami i
z SM-em. To ona rujnuje mu umysł i dotychczasowe aktywne życie. W
opisie szpitalnego rezonansu stało jak byk - liczne zmiany demilizacyjne w
mózgu, a najwięcej w płacie czołowym odpowiedzialnym za zachowanie i uczucia. …Owszem,
bywały też i dobre chwile. Ale tych złych było na tyle dużo, by zaczęły burzyć
wszystko co do tej pory razem zbudowali. Coś z tym trzeba było zrobić…
***
To był okres
również i rzutów choroby i szpitala. Terapie sterydowe i tycie. I taki czas, w którym zaczął mieć poważne
problemy z równowagą i pamięcią. Chodził tylko osiedlowymi
chodnikami, bo tam go znano i wiedziano że zatacza się chory człowiek a nie
menel. Chodząc do sklepu, wywracał się na schodach, potykał na chodniku.
Zapominał, jakie zakupy chciał zrobić. Robił listę, czasami składającą się
tylko z dwóch punktów.
To było męczące
i nie do wytrzymania. Nie mógł zaakceptować takiego stanu, postanowił
spróbować z tym walczyć. Zaczął ćwiczyć pamięć ucząc się języka,
najpierw niemieckiego, później angielskiego. Uczył się obsługi komputera, a
potem na kursach z Urzędu Pracy, programów tekstowych i graficznych. Postanowił
pisać swoje wspomnienia, stworzyć drzewo genealogiczne i napisać opowiadanie.
Zaczęło to przynosić efekty. Pomału wszystko zaczęło wracać do równowagi.
Teraz, pamiętając
o tych stresujących niepowodzeniach, musi systematycznie ćwiczyć umysł i
mięśnie. Bo jak tylko sobie pofolguje taki stan zaczyna wracać. Gorzej
chodzi, zaczyna znowu zapominać. Nie może się już przemęczać, denerwować, musi
się pilnować i uważać…
W tym całym
chorowaniu ma jednak szczęście. Odnaleźli go lekarze ze szpitala i
zaproponowali mu udział w programie. Od dziesięciu lat dostaje kroplówkę z
lekiem na SM i jest pod ciągłą kontrolą
lekarską.
Walka z depresją... Tak, pora już
opisać trwającą równolegle z jego SM-em depresję. To jest okres kilku lat,
którego Janusz się najbardziej wstydzi… Wtedy nie był sobą… Stał się pasażerem
autobusu, jadącego prosto w kierunku autodestrukcji…
***
W okresie gdy
Janusza dopadały dłuższe stany depresji. W chwilach nagromadzenia się
dużej ilości negatywnej energii. Odzyskiwał świadomość, czół potrzebę
odpoczynku i wyjeżdżał na kilka dni z Białegostoku do Lesanki. Do jego pustego
teraz, rodzinnego domu na wsi.
To był
prowizoryczny sposób do nabycia dystansu, uspokojenia się i przemyśleń. Stamtąd
pisał listy do Marysi z wyjaśnieniami, próbami porozumienia, zrozumienia siebie
i tej całej przerastającej ich sytuacji. Zdawał sobie sprawę, że ma depresję i
nerwicę. Starał się ten cały gnębiący go niepokój wyrazić w listach. Próbował
pisząc, zrozumieć sam siebie i wytłumaczyć innym co czuje. Bał się że traci
grunt pod nogami, że musi coś zrobić, bo straci rodzinę.
Poprawiało się
na jakiś czas i działało kilka dni, czasem tygodni. Zauważył, że to co usiłuje
zrobić, to za mało, Nie daje efektu o jakim myślał… Zaczął szukać
pomocy… Nie wiedział jeszcze wtedy, że to był już pierwszy duży sukces w
walce z depresją... -Szukał pomocy! - Profesjonalnej, fachowej, uzdrawiającej
tą, coraz bardziej gęstniejącą, atmosferę w
rodzinie.
***
CDN.
Mam kłopoty z Internetem. Jak ktoś uważnie obserwuje, to zobaczy że posty są nierównomierne, to zależy od sieci… Może mnie nie być kilka nawet dni. Nie wiem czy to łącze, czy karta sieciowa, karta ViFi, u mnie, czy może coś jeszcze innego. Robię pełną diagnostykę i zobaczymy… Jak zamilknę, to będziecie wiedzieli dlaczego… ;-*
199. CD.
Po wyjściu ze
szpitala Janusz bardzo szybko zaczął normalnie funkcjonować. Pełen optymizmu,
uzgodnił w firmie, że wróci do pracy dopiero zimą i dostał, bez żadnych
problemów, pełen należny mu z powodu pobytu w szpitalu, pakiet
socjalny. Pod koniec lata, poczuł się na tyle dobrze, że pojechali z
Marysią do pracy w Niemczech.
Zaczęli odrabiać straty finansowe i
oszczędzać. Poczuli się pewniej, spojrzeli w przyszłość bardziej
optymistycznie… Jednak los zadbał, by nie trwało to długo. Optymizm
pomału wietrzał, a zastępowała go depresja.
Ludzie, z
którymi w poprzednich latach pracowało mu się wspaniale, zaczęli mu bez powodu
działać na nerwy i przeszkadzać. Zaczęto go unikać, patrzeć podejrzliwie, nawet
czasem wrogo. To z kolei powodowało u niego większe zdenerwowanie, stres, a z
czasem nawet myśli samobójcze. Zaczęła się nakręcać spirala następstw…
Marysia, musiała poinformować niektórych
pracowników, oprócz niemieckiego szefa! Że Janusz zachorował na SM i takie
zachowanie jest spowodowane chorobą. Z czasem mu to przejdzie, to
naturalne przy tej chorobie… Tylko że…
Też naturalnym
zachowaniem ludzi jest unikanie problemów. Zaczęto odsuwać się od Janusza.
Towarzysko uśmiercać. Marysia, wbrew naturalnym instynktom, bardzo go
wtedy, wspierała. Był nie do wytrzymania, wredny i chamski. W głowie mu się
odgrywały, wymyślone, niestworzone historie. Udało im się
jakoś przebrnąć, przez te kilka tygodni pracy w Niemczech. Zarobili trochę
kasy, zły nastrój nie utrzymywał się bez przerwy.
Miał wahania
nastroju, od radości po smutek i złość. Raz twierdził, że życie jest piękne, że
ma szczęście do dobrych ludzi. A za kilka godzin, że życie jest bez sensu, że
nie warto żyć, wszyscy robią mu na złość. Czepiał się dzieci, złościł.
Atmosfera w domu robiła się nie do wytrzymania. Zaczęto mu sugerować by szedł
się leczyć, a to jeszcze bardziej go złościło. No bo…
To przecież on
zachowuje się normalnie, a inni robią mu na złość i się czepiają czort wie
czego... Wiele miesięcy musiało minąć, zanim zrozumiał, że to w jego głowie
tkwi problem. Że to jego psychika nie może sobie poradzić z problemami i
z SM-em. To ona rujnuje mu umysł i dotychczasowe aktywne życie. W
opisie szpitalnego rezonansu stało jak byk - liczne zmiany demilizacyjne w
mózgu, a najwięcej w płacie czołowym odpowiedzialnym za zachowanie i uczucia. …Owszem,
bywały też i dobre chwile. Ale tych złych było na tyle dużo, by zaczęły burzyć
wszystko co do tej pory razem zbudowali. Coś z tym trzeba było zrobić…
***
To był okres
również i rzutów choroby i szpitala. Terapie sterydowe i tycie. I taki czas, w którym zaczął mieć poważne
problemy z równowagą i pamięcią. Chodził tylko osiedlowymi
chodnikami, bo tam go znano i wiedziano że zatacza się chory człowiek a nie
menel. Chodząc do sklepu, wywracał się na schodach, potykał na chodniku.
Zapominał, jakie zakupy chciał zrobić. Robił listę, czasami składającą się
tylko z dwóch punktów.
To było męczące
i nie do wytrzymania. Nie mógł zaakceptować takiego stanu, postanowił
spróbować z tym walczyć. Zaczął ćwiczyć pamięć ucząc się języka,
najpierw niemieckiego, później angielskiego. Uczył się obsługi komputera, a
potem na kursach z Urzędu Pracy, programów tekstowych i graficznych. Postanowił
pisać swoje wspomnienia, stworzyć drzewo genealogiczne i napisać opowiadanie.
Zaczęło to przynosić efekty. Pomału wszystko zaczęło wracać do równowagi.
Teraz, pamiętając
o tych stresujących niepowodzeniach, musi systematycznie ćwiczyć umysł i
mięśnie. Bo jak tylko sobie pofolguje taki stan zaczyna wracać. Gorzej
chodzi, zaczyna znowu zapominać. Nie może się już przemęczać, denerwować, musi
się pilnować i uważać…
W tym całym
chorowaniu ma jednak szczęście. Odnaleźli go lekarze ze szpitala i
zaproponowali mu udział w programie. Od dziesięciu lat dostaje kroplówkę z
lekiem na SM i jest pod ciągłą kontrolą
lekarską.
Walka z depresją... Tak, pora już opisać trwającą równolegle z jego SM-em depresję. To jest okres kilku lat, którego Janusz się najbardziej wstydzi… Wtedy nie był sobą… Stał się pasażerem autobusu, jadącego prosto w kierunku autodestrukcji…
Walka z depresją... Tak, pora już opisać trwającą równolegle z jego SM-em depresję. To jest okres kilku lat, którego Janusz się najbardziej wstydzi… Wtedy nie był sobą… Stał się pasażerem autobusu, jadącego prosto w kierunku autodestrukcji…
***
W okresie gdy
Janusza dopadały dłuższe stany depresji. W chwilach nagromadzenia się
dużej ilości negatywnej energii. Odzyskiwał świadomość, czół potrzebę
odpoczynku i wyjeżdżał na kilka dni z Białegostoku do Lesanki. Do jego pustego
teraz, rodzinnego domu na wsi.
To był
prowizoryczny sposób do nabycia dystansu, uspokojenia się i przemyśleń. Stamtąd
pisał listy do Marysi z wyjaśnieniami, próbami porozumienia, zrozumienia siebie
i tej całej przerastającej ich sytuacji. Zdawał sobie sprawę, że ma depresję i
nerwicę. Starał się ten cały gnębiący go niepokój wyrazić w listach. Próbował
pisząc, zrozumieć sam siebie i wytłumaczyć innym co czuje. Bał się że traci
grunt pod nogami, że musi coś zrobić, bo straci rodzinę.
Poprawiało się
na jakiś czas i działało kilka dni, czasem tygodni. Zauważył, że to co usiłuje
zrobić, to za mało, Nie daje efektu o jakim myślał… Zaczął szukać
pomocy… Nie wiedział jeszcze wtedy, że to był już pierwszy duży sukces w
walce z depresją... -Szukał pomocy! - Profesjonalnej, fachowej, uzdrawiającej
tą, coraz bardziej gęstniejącą, atmosferę w
rodzinie.
***
CDN.
Mam kłopoty z Internetem. Jak ktoś uważnie obserwuje, to zobaczy że posty są nierównomierne, to zależy od sieci… Może mnie nie być kilka nawet dni. Nie wiem czy to łącze, czy karta sieciowa, karta ViFi, u mnie, czy może coś jeszcze innego. Robię pełną diagnostykę i zobaczymy… Jak zamilknę, to będziecie wiedzieli dlaczego… ;-*
Subskrybuj:
Posty (Atom)