Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 27 sierpnia 2013

             112. Pod tym otworem stał metalowy stół z ręczną gilotyną tnącą blok gliny na równe kostki cegieł. Potem przesuwające się po stole pocięte cegły, były oddzielane i stawiane na równą z ziemią posadzce. Stamtąd były ładowane na taczki i zawożone do suszenia do przewiewnych szop. Kładło się je na półkach zrobionych z drewnianych łat. Schły tam przez całe lato. Wyschnięte cegły, później się wypalało. Było co robić jesienią i zimą. Zaletą tego było ciepło wydobywające się z ogrzanych murów. Piec wyglądał jak półokrągły wybudowany z cegieł bunkier. Z jednej strony był otwór którym się wwoziło i wywoziło cegły, z drugiej dziura która odprowadzała dym z drzewa, później węgla, którym się wypalało cegły, do wysokiego komina. W górnej części pieca, „na grzbiecie”, znajdowały się otwory w które wrzucało się polana, lub miał węglowy by podniecać ogień. Temperaturę regulowało się poprzez szyber kontrolujący przepływ spalin do komina, bo wszystko inne było szczelnie zamykane. Cały ten proces trwał kilka dni. Potem w piecu ogień się wygaszało, otwierało wszystko co możliwe i schładzało. Po kilku dniach cegły się wywoziło, ustawiało w koziołki i zawoziło następną partię… Na tym po prostu się trzeba było znać. Cegła musiała być jednakowa, ceglasto – żółta, nie stopiona przez ogień, nie zielona, czy popękana. Nikt by przecież wybrakowanej cegły nie kupił i cała ciężka robota poszła by na marne… Acha, piec miał dach i był osłonięty od wiatru ażurową ścianą, taki budynek. Tak to moi dziadkowie robili cegły. Mieli kilka pressów, pieców, szop i kilku- nastu pracowników… Rozwijali produkcję do czasu, gdy zabrano im wszystko… Po drugiej wojnie światowej w Polsce nie mogło być przecież prywatnej własności…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz