Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 6 grudnia 2012

               190. Kołysanka :Na Wojtusia z popielnika”.

Z popielnika na Wojtusia
iskiereczka mruga.
Chodź opowiem ci bajeczkę.
Bajka będzie długa.

Była sobie raz królewna,
pokochała grajka,
król wyprawił im wesele
i skończona bajka.

Była sobie Baba Jaga,
miała chatkę z ciasta,
a w tej chatce same dziwy,
cyt! iskierka zgasła.

Patrzy Wojtuś, patrzy, duma,
łzą zaszły oczęta,
czemu żeś mnie oszukała?
Wojtuś zapamięta.

Już ci nigdy nie uwierzę
iskiereczko mała.
Najpierw błyśniesz, potem zgaśniesz,
ot i bajka cała.

piątek, 30 listopada 2012

             189. „Dorotka” Janina Porazińska.
( Melodia tej piosnki przypominają mi zawsze ojca)

Ta Dorotka, ta malusia, ta malusia,
tańcowała dokolusia, dokolusia,
tańcowała ranną rosą, ranną rosą,
i tupała nóżką bosą, nóżką bosą.

Ta Dorotka, ta malusia, ta malusia,
tańcowała dokolusia, dokolusia,
tańcowała i w południe, i w południe,
kiedy słonko grzało cudnie, grzało cudnie.

Ta Dorotka, ta malusia, ta malusia,
tańcowała dokolusia, dokolusia,
tańcowała i z wieczora, i z wieczora,
gdy szło słonko do jeziora, do jeziora.

Teraz śpi już w kolebusi, w kolebusi,
na różowej, na podusi, na podusi.
Chodzi Senek koło płotka, koło płotka:
"Cicho bo tam śpi Dorotka, śpi Dorotka...

środa, 28 listopada 2012

                188.    Śmierć komara.(Piosenka z XIXw.)
( Piosenka śpiewana naszym dzieciom przez moją mamę)

Coś tam w lesie stuknęło,
coś tam w lesie huknęło.
A to komar z dębu spadł,
złamał sobie w krzyżu gnat.

Komar upadł w korzenie,
potłukł krzyże i golenie.
Oj komarze, nieboże,
nic już ci nie pomoże...

Przyleciało wilków sześć,
komarowe ciało zjeść.
Komarowa nie dała,
wszystkie wilki przegnała.

Pyta mucha komara:
Gdzie cię będę chowała?
Pochowajcie w gęstwinie,
grób uwijcie w wiklinie.

Przyleciała też mucha,
czy już komar bez ducha?
Może trzeba doktora.
Pyta wszystkich dokoła.

Oj, nie trzeba doktora,
ani księdza, znachora,
ani żadnej metryki,
tylko rydła, motyki.

Miał on pogrzeb wspaniały, 
wszystkie muchy płakały, 
i śpiewały rekfije. 
Już nasz komar nie żyje.


Nie płacz po mnie, siostrzyczko,
dostaniesz po mnie wszystko,
i dobytek i stroje,
wszystko to będzie twoje.

Z kolan moich dwa sadła,
żebyś z smutku nie spadła.
A z goleni pieczenie,
będziesz miała jedzenie. 

wtorek, 27 listopada 2012

187.

Lecę, lecę…

Była taka polanka na skraju lasu. Na polanie, ukryte w wysokiej trawie i krzakach, stały ruiny dworu, z wielkim piecem i kominem. Lubiły tam się bawić dzieci. Dziś koło południa zajrzał tam Krzyś. Miał nadzieje spotkać kolegów, ale teraz nie zastał tu nikogo.
Wiele czasu spędzał sam, lub w gronie przyjaciół, między murami tego, jak to mówili, tajemniczego zamku. Dzisiaj, w te  pogodne, wiosenne, przedpołudnie przysiadł na cegłach ,pośród krzaków i wydeptanej od ciągłej zabawy trawie.  Spoczął nieopodal pieca i rozglądając się po okolicy, zaczął jeść kanapkę. Dala mu ją, troskliwa mama by czasem nie zgłodniał latając i bawiąc się w okolicy.
Jadł ją pomału, nie był jeszcze głodny. Raczej sięgną po nią z nudów, niż z potrzeby. Zamyślił się. Z początku nie zwrócił uwagi, na ten głos, bo był cichy i słaby. Z czasem jednak narastał, by  w końcu dojrzeć do jakby wydobywającego się z pod ziemi jęku. Przypominał skrzeczący głos sroki.
„Lecę. Lecę”, „Lecę. Lecę”, „Lecę. Lecę”
Zdziwiony zamarł na chwilę, wsłuchując się w ten głos jak w echo. Nagle zapanowała cisza. Malec wrócił do jedzenia. Po chwili znowu odezwał się ten głos. „Lecę. Lecę”, „Lecę. Lecę”. 
Krzyś myślał by ten głos zignorować, lecz ciekawość dziecięca zwyciężyła i głośno zapytał:  Kto tam? Na chwilę głos zamilkł, by po chwili znów zawołać. „Lecę. Lecę”, „Lecę. Lecę” Kto to, kto? Krzyś znowu zapytał. A gdy przez dłuższy czas nie uzyskał odpowiedzi, odkrzyknął: A leć sobie, leć.
Nie zdążył dokończyć ostatniego słowa, jak spadła ze świstem do  jego stup odziana w nogawkę noga. Odskoczył przestraszony i zdziwiony zarazem. Podszedł bliżej, pochylił się i popatrzył. Ot noga jak noga. Ludzka… Wykrzywił wargi w podkówkę, nic ciekawego. Machnął ręką. Leży sobie taka i nic… Nudy…
 Znowu usiadł na murku i patrząc na nogę znowu sięgnął po kanapkę. Po chwili znów usłyszał głos. „Lecę. Lecę”, „Lecę. Lecę”. Tym razem nie zapytał kto to, tylko szybko krzyknął jak poprzednio: A leć sobie, leć… Znowu do jego stup spadła noga. Druga, do pary. Uśmiechnął się, spojrzał w górę i spytał:
E, a reszta gdzie? Odpowiedziała mu cisza. Nie usłyszawszy odpowiedzi, znów usiadł na murku i czekając zaciekawiony na głos, ugryzł kęs kanapki. Przeżuwał powoli, przekrzywił głowę, czekał. Czekał dłuższą chwilę. Już mu się zaczęło robić nudno, gdy głos znowu zaskrzeczał. Drgnął z zaskoczenia i szybko odkrzyknął: A leć, sobie, leć… Tym razem spadła ręka ubrana w ciemnoszary rękaw.
Taka sytuacja powtarzała się aż do momentu, gdy u jego stup nie uzbierał się komplet. Dwie nogi, dwie ręce, głowa i korpus ludzki. Krzyś oglądał tą kupkę ludzkich szczątków z zaciekawieniem. A skądże tu takie coś się wzięło? A czyje to i po co? Spytał cicho. Odpowiedziała mu jedynie cisza. Zastanawiał się nad tym długo. Co ma z tym zrobić? Postanowił pokazać to zjawisko kolegom. Odwrócił się, uszedł kilka kroków gdy usłyszał: Jeść mi się chce, daj gryza!
Odwrócił się powoli. Ciekawe, ale nie zaskoczył go ten głos. Spojrzał tylko na chłopca, poskładanego z tych szczątków i odpowiedział: A ty co?... A bo ja cię znam? Spadaj dziwolągu…
 Chłopak przekrzywił głowę, popatrzył na Krzysia i powiedział raz jeszcze: Głodnym, daj jeść!…
A spadaj. Włożył ostatni kęs maminej kanapki do ust i odwrócił się mówiąc: Darmozjad, nic mu nie dam. Może gdybyś poprosił, a tak… Spadaj leniu! Odwrócił się znowu w kierunku chłopca, lecz nie ujrzał tu już nikogo. Hej dziwoląg! Krzyknął. Lecz odpowiedziała mu tylko cisza.
Okręcił się dookoła, pojaśniało mu w oczach i stuknął łokciem w murek. Ze zdziwieniem spostrzegł że leży na kupce trawy, pod głową ma podarty worek, a zgięta w kolanie noga zdrętwiała mu i nie ma nad nią żadnej kontroli… Ależ miałem sen, powiedział. I pocierając nogę, spróbował usiąść koło murka.     

poniedziałek, 26 listopada 2012

186.
Bajki płynące z ust dziadka. Oprócz tych czytanych przez Niego z oprawionych w skórę pism wybranych Mickiewicza. Zapamiętane przeze mnie .
O zbierającym wszystkich pełzających i latających po świecie paskudztw.

Dawno, dawno temu, przed wieloma setkami lat. Szedł drogą staruszek z długą białą brodą i młode bezdomne pacholę, które przygarnął idąc przez świat. Pacholę bez przerwy coś do niego gadało, usta mu się nie zamykały, to i droga im się nigdy nie dłużyła.
Staruszek niósł na ramieniu wór. Pękaty, lniany zawiązany na trzy ogromne supły. Ciężki był to wór, i niewygodny, bo staruszkowi nigdy nie wysychały od wysiłku, krople potu na czole. Nigdy nie mówił co niesie, ani gdzie zmierza. Szedł tak i szedł całymi tygodniami, miesiącami, latami.
Postanowieniem młodzieńca było nie pytać dziadka o worek i cel jego podróży. Paplało tylko o sobie i wymyślało niestworzone historie. Jednak ciekawość młodzieńcza w końcu się poddała i zapytał staruszka co też w tym worze niesie.
Zbył go starzec milczeniem i żadnej odpowiedzi nie udzielił. Nic nie powiedział bo nie mógł. Zaprzysiągł milczenie. Była to bowiem kara. Kara od stwórcy, którą otrzymał za uprzykrzanie życia rodzicom.  
Będąc dzieckiem był bardzo niegrzeczny i nieposłuszny. Rodzice przez niego płakali i prosili Boga o jakiś ratunek. Prosili by syn przejrzał na oczy i stał się taki jak jego rówieśnicy. Stwórca zabrał go rodzinie, a gdy przestał się buntować, dał mu zadanie. Miał zebrać do wora wszystkie wstrętne stworzenia, latające i pełzające po świecie.
Wziął więc naburmuszony od Pana ten worek i zaczął wkładać doń wszystkie złapane paskudne stworzenia. Dziwił się bardzo, gdyż ile by do wora ich nie włożył, to wór był zawsze taki sam. Wkładał i wkładał do niego te paskudztwa i normalnie nazbierał by i tysiąc takich worów, ale nie było potrzeby. Z początku dziwiło go to bardzo, z czasem się do tego przyzwyczaił.
Chodząc tak, wiele domów odwiedził i wielu ludzi spotkał. Opowiadał co robi, ale nigdy nie wspomniał dlaczego. Dobrzy ludzie nakarmili go czasem, a i bywało, przenocowali u siebie w domu.
 Dziecko stało się młodzieńcem, potem mężczyzną i starcem. Aż w końcu udało mu się zebrać wszystkie pełzające i latające po świecie paskudztwa. Chciał oddać Stwórcy ten wór, ale gdzie Go szukać? Wyszedł więc na drogę i udał się na poszukiwanie Pana. Szedł tak i szedł, a czas mijał nieubłaganie. Starzec był już bardzo zmęczony. Coraz częściej zatrzymywał się na odpoczynek. Bywało że się i zdrzemną.
Pilnowało go i troszczyło się o niego w tym czasie pachole. Pewnego razu z nudów, postanowił zajrzeć do wora. Tak z ciekawości. Nigdy nie widział by coś się w nim coś ruszało. A może to co było pozdychało? Odwiązał pierwszy węzeł, nic. Odwiązał drugi węzeł, nic. Odwiązał trzeci węzeł… I jak tu nie runą naraz, te wszystkie paskudztwa złapane przez starca przez dziesięciolecia. Nie zwracały na nic uwagi, tylko szybko uciekały byle dalej i dalej. I znowu świat zaroił się od różnego rodzaju wszy, robaków i różnych paskudztw.
Pacholę stało jak wryte. Nie spodziewało się takiego efektu i natychmiast zaczął żałować swego czynu. Przekonał się że te plotki które słyszał, okazały się prawdą. Z obawą spojrzał w kierunku gdzie ostatnio widział starca. Tak, już nie spał. Stał jak wryty, a twarz robiła mu się na zmianę, to czerwona, to biała. Wreszcie nie wytrzymał. Z ust mu się wydobywał coraz wyraźniejszy gardłowy  krzyk.
Niiieeeee!!! Cóżeś gówniarzu uczynił!!! Teraz wszystko znowu będzie pełzało od nowa po świecie! Ludzie mnie przeklną. Już jestem przeklęty!!! Boże jak mogłeś do tego dopuścić?
Nagle, na te słowa niebo pociemniało. Chmury zaczęły się kłębić. Przelewały się, wichrzyły i falowały. Zbliżały się ku sobie gwałtownie. Wszystko po bokach zniknęło i oczom ukazał się sam stwórca. Popatrzył z góry na starca i zwrócił się ku niemu tymi słowami:  
Jam to widział i jam o wszystkim wiedział. Bo jam to wszystko sam obmyślił i zaplanował. Dałem ci przez to naukę, Czyś wyciągnął wnioski?
Dałem ci lekcję pokory i lekcję wiary. Pokazałem ci  ludzi i świat w różnych kolorach. Doświadczałeś bytu bez życia i ufności przez wiarę. Czy wiesz już co chciałem ci przez to przekazać?
Dostałeś dar przebywania w kochającej rodzinie. Tolerancyjnej i prawej. Nie umiałeś tego docenić. A czy umiałbyś teraz raz jeszcze z takiej szansy skorzystać?
Ukląkł na te słowa starzec, spojrzał Bogu w oczy i rzekł. Panie, proszę o to. Wiem już co w życiu ważne. Jest nim serce. Nie bogactwo, status, czy dobrobyt. Ważne co się nosi w sercu. Dobro, tolerancja, wiara, uczciwość i zgoda. To są nauki które mi Panie przekazałeś. Chciałbym wrócić z tą mądrością na łono rodziny, ale czy nie jest już za późno?
I odezwał się na te słowa Pan.
Czy zapomniałeś że dla mnie wszystko jest możliwe? Uważam że już zostałeś ukarany. Odpowiada mi twoja postawa. Wrócisz do rodziny, ale zabiorę ci wspomnienia. Wystarczy ci to, co zostanie w twoim sercu. Powiedziawszy to zagrzmiało i pociemniało, wzrok starca stał się zamglony i nieobecny. Ostatnim odczuciem był wiatr na jego twarzy.
I obudził się starzec, w domu rodzinnym, jako małe pacholę. Był piękny poranek, a przy jego łóżku zaniepokojeni rodzice. Popatrz żono, odzyskuje przytomność. Synu czy poznajesz nas? Byłeś bardzo chory.
Bardzo was kocham moi rodzice. Obiecuję że będę już zawsze grzeczny. Powiedziało do nich pacholę i zasnęło bezpiecznie, snem zdrowym i spokojnym. Był przecież w domu, śród swoich najbliższych.    


czwartek, 22 listopada 2012

185.

Ich życie bardzo zmieniło się od chwili zamieszkania w Miasteczku.
Adam po szkole podstawowej, podjął naukę w Technikum Elektrycznym. By przygotować się w ten sposób do studiów na Stanowej Politechnice.
Joanna, znalazła pracę na pół etatu w szkolnej bibliotece, natomiast Jacek podjął się pracy w pobliskim sklepie jako zaopatrzeniowiec. Zaczęło się im świetnie układać.                     Zatrzymali za namową ojca Jacka swą posiadłość nad River Fogg. Bo chciał on na starość przeprowadzić się tam latem i spisać historię tych terenów.  Po śmierci swej życiowej towarzyszki, zmienił się. Znalazł sens życia w czytaniu książek, biografii i monografii okolicznych miejscowości.
Polubił spacery po lesie, wycieczki bryczką, łowienie ryb. Jedynie nie wziął przykładu z Jacka i nie polował. Tak spędzał swój czas na pograniczu dwóch domów. Jacek, Joanna, Adam, byli też częstymi gośćmi w domku pod lasem. Spędzali tam często weekendy, urlop. Łowili ryby, zbierali leśne owoce, grzyby. Jacek bardzo często wybierał się na polowanie, gdy tylko mieli ochotę na dziczyznę.
Odnowiła się znajomość z Weroniką, starą przyjaciółką jego i Laury. Jej sieć sklepów powiększyła się, a jeden założyła nawet w ich miasteczku. Mimo że nadal mieszkali z Markiem w Europie, to kilka razy do roku wpadali do nich z odwiedzinami. Dzieci ich też bardzo polubiły mentalność ludzi z tych stron. Myślały by kontynuować naukę w kraju ich matki i tu kiedyś wrócić. Nie bardzo im się podobało życie w Europie, w śród stresu, walki szczurów i kultu mamony.
Joannę zakwalifikowano do programu i zaczęła dostawać lek na swoją chorobę. Czuła się dobrze, nie miała rzutów, a brak stresu powodował u niej polepszenie i radość z życia.
Po kilku latach od przeprowadzki, zmarł jej stryj Henryk. Bardzo to przeżyła. Nawet przychorowała nieco. Była to chyba najżyczliwsza osoba w jej otoczeniu, oprócz rodziny Jacka. Przepisał na nią tą posiadłość przy polanie, skąd rozpościerał się ten wspaniały widok na dolinę i gdzie spotkali się pierwszy raz z Jackiem.
Ot i tak toczyło się ich życie. Raczej spokojnie i przewidywalnie. Rzadko kiedy przetaczały się i zmierzały w ich kierunku jakieś burze niepowodzeń, porażek, przeżyć.
Ot żyli jak większość spokojnych ludzi w okolicy. Cieszyli się z małych radości które zsyłał im los, ze spełnionych planów, marzeń. Zostawiali innym ambitne plany, pogoń za zaszczytami, majątkiem. Uważali że takie życie jakie prowadzą, da im więcej spokoju i satysfakcji.
Powoli spełniali swoje marzenia i plany. Ze stoickim spokojem cieszyli się z tego, co zsyła im los…  
KONIEC… ;-D

Mam prośbę przy okazji... ;-D Skończyłem opowiadanie, które było sprawdzeniem mych możliwości i moim  postanowieniem noworocznym. Jeśli ktoś umiał by zredagować ten tekst i wie jak działają wydawnictwa by te opowiadanie wydać...To powiem - że jest moin marzeniem by to co napisałem, zaczęło żyć swoim życiem i poszło w świat, dając być może radość takim jak ja... A przy okazji, być może, jakbym dostał trochę grosza za ten tekst byłbym nadzwyczaj szczęśliwy... Dziękuję i proszę o ewentualny kontakt... ;-*

środa, 14 listopada 2012

184.

Ten jego dystans i tolerancja, nie często jest spotykany u młodych chłopców. W tym wieku przeżywają najczęściej okres buntu. Jednak Adam był inny.
Kształtowały go inne potrzeby, zachowania, okoliczności. Wiedział że powinien szanować to co ma, bo inni nawet tego nie mają…

Na pierwszy dzień w nowej szkole pojechał z Jackiem i Joanną. Nie czół się skrępowany. Takie dni przerabiał już kilka razy. Po raz pierwszy szedł na spotkanie z nieznanym bez stresu, mając obok siebie ludzi bardzo go kochających. Czół się pewnie, na twarzy miał uśmiech. Jeśli by ktoś nawet i chciał go teraz zdołować, to taki stan Adama szybko wyprowadził by go z pantałyku…
Jednak takiej potrzeby nie było. Miał już kilku kolegów w klasie. Znał z widzenia kilku nauczycieli. Bawił się kilka razy ze znajomymi na boisku szkolnym. Nie był zupełnie nie znany, myślę że był nawet przez nich lubiany.
  
 Rozpoczęcie roku szkolnego nikogo nie zaskoczyło. Był apel, wystąpienie dyrektora i wszyscy rozeszli się do klas ze swoimi wychowawcami. Jacek i Joanna czekając na Adasia, rozmawiali z innymi rodzicami na placu. Było pochmurnie, ale nie padało i było ciepło.  Atmosfera przypominała nie tyle święto, co raczej miała klimat piknikowy. To nie było duże miasto, znali się tu przecież prawie wszyscy, nie było obcych twarzy. Nikt nikomu nie był wrogiem.
Po spotkaniach w klasie, Adam podszedł do nich, a oni pożegnali się ze znajomymi i wrócili do domu.
                                                            ***


czwartek, 8 listopada 2012

183.

Rankiem pierwszego września, ze względu na rozpoczęcie roku szkolnego cały dom od rana był postawiony na głowie. Podporządkowany był jednej osobie, Adasiowi.
Rozpoczęcie, ustalono na godzinę dziewiątą. Do tego czasu Adam miał być najedzony, umyty i galowo ubrany. To duże święto w szkole, do której miał uczęszczać.
Adam miał spore zaległości. Prawie rok nie uczęszczał do szkoły. Niespodziewana przeprowadzka, pobyt ojca w szpitalu. Śmierć i jego pogrzeb. To wielki stres dla tak młodej osoby.  Zdecydowano więc, że powtórzy stracony rok…
Adam nie przejął się tym zbytnio, i tak w tej szkole był nowy i nie miał kolegów. To była już jego kolejna szkoła w życiu. Wiedział że sobie poradzi.
Rano, się wykąpał, nałożył świeżo kupione ubranie. W przeddzień był u fryzjera, więc fryzurę też miał nienaganną. Później cała rodzina usiadła razem do śniadania. Mieli jeszcze sporo czasu więc się nie śpieszyli. Jak to w takich okazjach, wszyscy dawali jeszcze jakieś zapomniane wcześniej wskazówki. Dawali rady i upewniali się czy Adam wszystko zapamiętał.
Adam, owszem był zadowolony że jest w głównym kręgu zainteresowania, lecz jednocześnie irytowały go te kilkukrotne zapytania, przypominania, oraz nieustanne poprawianie ubrania, kołnierza, rękawów. Czół się już dorosły i miał dość tej nadopiekuńczości ze strony Joanny.
Jednak, zachowywał spokój. Wiedział bowiem, że szczere intencje jego mamy płynęły z miłości do niego, której przez lata była pozbawiona. Okazał się nad wiek mądrym chłopcem. Okazywał dystans i wielką tolerancję. 


środa, 7 listopada 2012

182.

Siedzieli sobie na siedziskach z bali  przy ognisku, z usmażonymi rybami na tackach i kieliszkiem wina w dłoni. Śmieli się i przerywali sobie, rozmawiając na temat dzisiejszych przeżyć. Robili sobie plany wypraw na polowanie, na grzybobranie, na następny wypad na ryby. Czas mijał im w beztroskiej, radosnej atmosferze.
Tak było i w następnych tygodniach ich wspólnych wakacji na wzgórzu, które okazać się miały najszczęśliwszym i ostatnim beztroskim okresem w ich życiu. W chwili gdy zastanawiali się nad tym co zrobią gdy przyjdzie jesień i trzeba będzie wyprawić Adama do szkoły, dotarła do nich tragiczna wiadomość. Sparaliżowała ich ona zupełnie…
Mama Jacka zmarła na udar mózgu. Jakaś żyłka w jej głowie pękła i nawet natychmiastowa pomoc nie mogła jej uratować… Nie męczyła się w ogóle, zmarła po kilku godzinach nie odzyskawszy przytomności. Wszyscy, a najbardziej ojciec Jacka był przybity jej niespodziewanym zgonem.
Mieli tyle planów. Tak się cieszyli ze szczęścia Joanny i Jacka. Tak czekali na wizyty Adasia, a tu nagle taki cios…
Mama Jacka spoczęła na cmentarzu w pobliżu grobu Laury i Leny. Wielki smutek zagościł teraz w ich domu. Może odbił by się bardziej na ich życiu, gdyby nie bliskość jesieni i potrzeba pójścia Adama do szkoły.
Postanowili że przeniosą się do miasta, zamieszkają w domu rodziców i będą się opiekować ojcem. Dom był duży, w pobliżu szkoła, a że ojciec Jacka bardzo nie chciał zostać sam, zdecydowali się na przeprowadzkę. Zamieszkali w mieście, a epizod ich życia nad River Fog pozostał już tylko w ich pamięci.
                                                            ***


środa, 31 października 2012

181.

Czas minął im bardzo przyjemnie. Poruszyli wiele tematów dotyczących ich planów i życia w nowej rodzinie…  No i zarazem dosyć pracowicie, bo co chwilę rozmowę przerywało im nowe szarpnięcie żyłki i uciekający pod wodę spławik.
Nie mieli już takiego szczęścia jakie mieli na początku, ale złapali sporo ryb mniejszych. Przy okazji poznali się lepiej i oto chyba w tym wyjeździe Jackowi chodziło. Rozmowa bardzo ich do siebie zbliżyła. Żartowali i śmieli się poruszając wiele tematów.
Zapomnieli się łapiąc ryby tak, że nie spostrzegli na brzegu Joanny, jak stała krzyczała i machała do nich ręką. Pierwszy spostrzegł ją Jacek, szturchnął łokciem Adasia i pokazał mu mamę kiwnięciem głowy. Dotarło do nich, że zapomnieli o umowie i nie zdążyli na czas wrócić na brzeg. Złożyli szybko sprzęt i popłynęli w jej kierunku. Gdy dopływali, usłyszeli jej dźwięczny głos.
- Ogony ryb nie zwisają z łódki więc pewnie nic nie złapaliście?
Oni tylko smutni przyznali jej rację kiwnięciem głowy. Jednak gdy dopłynęli, nie dało się ukryć obfitego połowu i pokazali jej wiadro pełne ryb.
- Udało nam się, udało. Jak na pierwszy raz to się nam poszczęściło.
- Gratuluję, - powiedziała – prawie tak jak obiecywaliście… Teraz pakujcie się na wóz, bo trzeba je poskrobać. To będzie wasza działka, a ja zajmę się smażeniem. Zgłodnieliście?
- Ojej, faktycznie, skrobanie… - Miny im zrzedły. – Nie da się tego jakoś obejść?
- No ja tego nie poskrobię, mogę tylko trochę pomóc. Ale resztą obiecuję, się zająć już sama. Niestety taki układ.
- No cóż, to do roboty. A skrobiemy tu, czy w domu.
- Tam będzie nam wygodniej. Na stole przy studni, bez pośpiechu. W międzyczasie rozpalę w piecu i rozgrzeję patelnię. Zobaczymy cóż to wam udało się złapać.
Gdy skończyli ładować wszystko na wóz, Jacek przejął stery i ruszyli wolno, głośno dzieląc się wrażeniami, pod górę ku domowi stryja. 


niedziela, 28 października 2012

180.

Gdy dopłynęli do miejsca, Okazało się że była to jedna z tych sztucznie utworzonych wysepek pływających, których początek dały pływające kępki traw. Tą porastały już nawet krzaki. Ale nikt by nie zaryzykował wejścia na jej ażurową powierzchnię.
Jakimś cudem zakotwiczyła ona na podwodnej górce, ale dno na łowisko się nie nadawało. Było za głęboko, a i dno było jakieś takie, ubogie.
- To co - spytał Jacek  - jakieś propozycje?
- Wracamy bliżej brzegu. Tam jest niedaleko i ciekawie wygląda.
- Jacek chwycił za wiosła i wkrótce znaleźli się na miejscu.
- Zarzucić kotwicę kapitanie?
- Owszem, zaczynamy połów marynarzu Adamie.
Adam wręczył Jackowi wędkę, a sam zajął się rzucaniem zanęty w pobliskie zakola.
- Tu będzie dobrze. – Powiedział. - I wziął potem też wędkę do ręki.
Zarzucili i przypatrywali się w swoje nieruchomo tkwiące na powierzchni wody spławiki. Siedzieli tak kilka minut. Aż Adam wreszcie spytał.
- No i co?
W tym właśnie momencie spławik Jacka zaczął podrygiwać i gwałtownie skrył się pod powierzchnią wody. Jacek uniósł gwałtownie kij i zaciął. Poczuł opór, ale to nie była duża sztuka. Wyciągnął ją szybko i bez trudu. Okazało się że była to półkilogramowa płotka.
                                                            ***   


piątek, 26 października 2012

179.

- Jeszcze mi się ręce trzęsą. Dzięki że pomogłeś mi ją wyciągnąć. Ale się mama zdziwi gdy ją zobaczy. Ciekawe co z nią zrobi? Ledwo się mieści w naczyniu.
- Opłacało się rano wstawać co nie?
- Oj tak. Może teraz popłyniemy dalej, w inne miejsce? O tam, pod tą wysepkę.
- Nie ma sprawy mistrzu. Płyniemy. Może i mi się uda coś złapać, nie musi być wcale aż tak dużego.
Jacek wziął wiosła w ręce i skierował dziób łódki w kierunku wysepki. Była ona oddalona o spory kawałek jeziora, więc podróż zajęła im trochę czasu.
Wypłynęli dalej od brzegu. Woda zmieniła barwę na ciemniejszą i bardziej szafirową. Odbijał się w niej poszarpany obraz nieba, z kilkoma niewielkimi chmurkami. Wiał już lekki wietrzyk, który marszczył wodę niewielkimi falami. Już nie byli sami. Na łące pod lasem, pojawiło się stadko saren, a wysoko na niebie pojawił duży cień ptaka. Być może był to orzeł. Z rozpostartymi skrzydłami szybował łapiąc coraz aktywniejsze o tej porze, prądy wznoszące.
Widok ze środka jeziora rozpościerał się przed nimi bajeczny. Nawet Adaś przestał przygotowywać sprzęt wędkarski i zaczął przyglądać się brzegom. Byli tylko oni i przyroda.
- Pięknie tu prawda? – Powiedział Jacek. – Takich zakątków nie zostało już wiele. Mamy szczęście, że daleko stąd do dużych miast. Cisza spokój, wolne brzegi bez domków, hałasu i motorówek. Miejmy nadzieję że zachowa się w takim stanie jak najdłużej.
- Może zrobią w tym miejscu rezerwat, albo park krajobrazowy?
- Być może. Nie chciał bym żeby odkryto tu jakieś złoża i postawiono duże fabryki z dymiącymi kominami. Albo żeby zostały te tereny odkryte przez przemysł turystyczny ze swoimi kurortami, plażami i bezmyślnymi wczasowiczami.
- To było by straszne.
- Mam nadzieję że ten zakątek zostanie przez nich nie odkryty jak najdłużej. Bo myślę że jednak sam się on nie może obronić przed zakusami tych ludzi. Rezerwat tak, ale hotele i pensjonaty? Chociaż niestety, wiem że różnie kończą takie wspaniałe miejsca. Są różne punkty widzenia, zależą na jaki popadną grunt. Pieniądz ludziom robi wodę z mózgu.
Powiedzenie, że każdy dureń ma swój rozum, akurat tu i w tym kontekście do mnie nie przemawia…          


środa, 24 października 2012

178.

- Spokojnie, musi trochę powalczyć. Zmęczy się. Nie daj mu tylko schować się w krzaki czy wpłynąć pod łódkę. Pomalutku, teraz trochę podciągnij. – instruował Adama – Widzisz, uspokaja się, zaraz się zmęczy i będziemy go pomału holować.
- Łatwo ci mówić…
- Dasz radę, będę ci pomagał. Przekręcę trochę łódką, o tak. Spróbuj podkręcić kołowrotkiem, idzie? – wychylił się i podregulował hamulec kołowrotka.
- Walczy. Zobacz jak żyłka się napina i przecina wodę. To coś większego.
- Szybko traci siłę, to nie olbrzym, ale kilka kilo ma na pewno. Dasz radę, to pierwsza taka sztuka w twoim życiu?
- Tak, pierwsza. Łapałem takie do pół kilo, ta to, oj jak szarpnęła!!!
- Dasz radę. Musi walczyć, to ma w naturze. Ale jak się taką wyciągnie, to dopiero jest satysfakcja. Przekręcę łódkę, stanę bokiem. Uważaj gdy podpłynie, nie może uciec pod łódkę. Przygotuję podbierak. Ale się kręci...
- Chyba słabnie, będę powoli ją holował.
- Podnieś wędkę pionowo do góry, podobno przy powierzchni, przestaje walczyć.
- Jest, zobacz jaka duża, widać jak płynie.
- Kieruj ją na podbierak, spróbuję ją złapać. Idzie, o tak, dobrze, to nie takie proste. Jest!!!
Jacek przeniósł podbierak nad ponton, położył na dnie i wyjął haczyk z pyska ryby.
-Sukces Adam, to największa sztuka jaką widziałem. To chyba Amur, może trzy, cztery kilo. To nie jest popularna tu ryba. Ale nas zmordowała… 


poniedziałek, 22 października 2012

177.

Gdy zaczęli łowić, słońce dawno już wyszło za widnokrąg. Lekka mgiełka z zakątków jeziora odleciała na delikatnym zefirku, sprowokowanym przez zmianę temperatur. Panowała cisza. Od czasu do czasu jakaś ryba wyskoczyła nad powierzchnię wody, lub zapluskało w pobliskich szuwarach.
- Słyszałeś? – Spytał cichutko Adasia. – Żerują. To dobrze.
- Pewnie poczuły naszą zanętę. Ciekawe czy trafiliśmy w ich gusta z tym co założyliśmy na haczyk.
- Zobaczymy. Zresztą przecież nie ostatni raz tu przyjechaliśmy wędkować. Musimy pouczyć się trochę tego fachu. Myślę że będzie dobrze. Początkującym szczęście sprzyja.
Zamilkli na chwilę. Obserwowali spławiki, linię szuwarów. Potem wzrok ich skierował się wyżej, ku pagórkom i majaczącym w oddali górom. Był to zachwycający widok. Podziwiali go sami, nikogo w okolicy nie spostrzegli. Byli tylko oni i przyroda.
Nagle, jeden ze spławików, ten w pobliżu szuwarów zniknął i żyłka szybko zaczęła się naprężać. Adaś ledwo zdążył chwycić wędkę, złapał ją w ostatniej chwili.
- Mam ją, powiedział stremowany. Co teraz? – Spytał.
- Podciągnij ją trochę, trzeba zaciąć rybę. Kołowrotek zaczął trzeszczeć na hamulcu.
- To coś większego. Kurcze, nie wiem co robić. - Panikował.


wtorek, 16 października 2012

176.

- Nie będę ci ojcem. – Powiedział Jacek. - Nawet nie mam takiego zamiaru. Ale postaram ci go w pewnym sensie zastąpić. Myślę że mnie takiego zaakceptujesz.
- Wiem. Rozumiem. Wszystko się zmieniło, ale to minie. Wiem że chcecie dobrze, dziadkowie sporo czasu mi to tłumaczyli.
- To dobrzy ludzie. Przez pewien czas byli między młotem a kowadłem. Rozumieją to dobrze, wiedzą co mówią… To nie jest tak, że mama która cię bardzo kocha, nie chciała się tobą zajmować gdy byłeś mały. Po prostu nie mogła i nie dano jej szansy.   
- Wiem o tym. Znam całą historię.
- Teraz, tak się wszystko ułożyło, że straciłeś ojca, ale zyskałeś prawdziwą rodzinę. Pewnie wiesz o tym, że możesz na nas ze wszystkim liczyć.
- Wiem, miałem czas to wszystko przemyśleć. Spokojnie. Czemu o tym wspomniałeś? Myślę że nie dałem wam ku temu powodu?
- Nie, uchowaj Boże… Tylko tak postanowiłem, przy okazji powiedzieć, że bardzo się cieszymy z tego, że jesteś z nami. Dodaje to nam skrzydeł, sensu w życiu. Każdy z nas przewartościował od nowa swoje życie. Bardzo bym chciał żebyśmy stworzyli szczęśliwą rodzinę, byśmy o wszystkim sobie mówili.
- Tak też będzie. Nie przejmuj się na zapas. Będzie dobrze.
- To chyba ja powinienem powiedzieć te słowa… - Zaśmiał się Jacek. – No jak tam, sprzęt gotów. Musimy teraz gdzieś zaparkować.
- Myślę że tam, przy tej kempie zarośli będzie dobrze. Podpłyń tam. Ja nałożę przynętę, a ty sypniesz zanętą.
- Polegam na tobie, ja się na tym nie znam. Słyszałem tylko o tym. Tu się zakotwiczyć?
- Było by dobrze, starczy sznura?
- Starczyło. No to bierzmy się do roboty… 


czwartek, 11 października 2012

175.

- W którą stronę płyniemy, - zapytał Jacek kiedy byli już na wodzie.
- Może na razie popłyńmy w tą stronę przy brzegu. Nie oddalajmy się za daleko. Ty na razie powiosłuj, a ja przygotuję sprzęt. Rozejrzyjmy się na razie.
- Może popłyniemy tam, do tego drzewa po drugiej stronie? Brzeg wygląda interesująco i widziałem tam raz gościa na łódce.
- Jestem za. Wygląda na przyjemne miejsce i woda się tam nie marszczy od wiatru.
- Nie wygląda głęboko. Trzeba będzie znaleźć miejsce i zanęcić. Na co łapiemy? Na robaka, ciasto?
- Na początek ty na robaka, a ja na ciasto i zobaczymy co przyniesie lepszy skutek.
- OK. Szykuj sprzęt.   
- Mieszkasz tu kilka lat. Dlaczego zdecydowałeś się tu zamieszkać? Ty nie musiałeś się ukrywać, mogłeś zostać na farmie lub zamieszkać w mieście. Dlaczego?
- Po tym wypadku o którym ci opowiadałem, chyba zacząłem pomału przewartościowywać swoje życie. To nie była chwila, olśnienie. Trochę to trwało. – odpowiedział Jacek.
- Nie widziałem już sensu pracy dla samego siebie. Pomnażania majątku, bogacenia się. To był dla mnie szok. Kochałem swoją rodzinę, wiedziałem dla kogo i po co każdego ranka wstaję do obrządku. Potem już wszystko nie było takie same.
Zacząłem się zastanawiać i doszedłem do wniosku że takie życie straciło dla mnie sens. Przestało mnie, tak jak mówisz, rajcować.
To była już duża farma, kredytów nie było, więc sprzedałem ją za dobrą cenę i zamieszkałem sam, tu, przy lesie. Wybudowałem dom, robiłem to na co miałem ochotę. Jak nie miałem to nie robiłem nic. Trudno nie było, w banku miałem sporo oszczędności, trochę zarobiłem na funduszach. Byłem takim panem dla siebie. Nie ukrywam miałem na początku depresję, potem mi przeszło. Przyzwyczaiłem się.
Tutaj później poznałem Joannę… Nie miałem planu, ale zakochałem się... Znowu. Urzekła mnie jej osobowość, pewne podobieństwo do Laury. A może tak na mnie zadziałała tak długa samotność… Ale fakt faktem, skończyło się to tak jak widać. I jestem szczęśliwy.
- Zapomniałeś już o Laurze i Lenie?
- Jak by ci to powiedzieć… Nigdy o nich nie zapomnę. Jak się zakochasz to poznasz to uczucie. Zostaną ze mną na zawsze, bardzo żeśmy się kochali, wszystko razem robili. Moje całe życie to były one. Teraz jakby ten obraz lekko przyblakł, co innego stało się ważne, ale nie da się zapomnieć tak wspaniałej części swojego życia. – Uśmiechnął się do swoich myśli.
- Chyba już mimo wszystko jesteś szczęśliwy… Takie sprawiasz wrażenie.
- Jestem. Dzięki wam, znowu mam jakiś cel w życiu. Zacząłem planować, cieszyć się życiem… Jestem już innym człowiekiem, doświadczonym przez los, co innego jest dla mnie ważne niż onegdaj. Myślę że z twoja mamą nadajemy na tych samych falach.
- Może kiedyś i my zaczniemy nadawać na tych samych falach…
- A chciałbyś?
- Jesteś dobrym człowiekiem. Bardzo bym chciał…  - Obydwaj się uśmiechnęli do swoich myśli. Zamilkli na chwilę. Zdawali się bardzo zaabsorbowani pracą…    


wtorek, 9 października 2012

174.
   

Wyładowali sprzęt z bryczki niedaleko wody. Łódka już od wczoraj była napompowana. Mieli wypłynąć na jezioro i powoli poznawać to nieznane dotąd im środowisko. Byli optymistami, ale byli pierwszy raz na rybach. Musieli by mieć sporo szczęścia by coś złapać…
- To co, kochani. Zostawiam was samych. Poradzicie sobie?
- Jasne, damy sobie radę, zapowiadali śliczną pogodę. Tylko nie zapomnij po nas przyjechać. Tyle ryb nie wtargamy sami na górę…  
- Przyjadę na pewno. A może wziąć jakąś przyczepkę na ryby – zaśmiała się Joanna żartując.
- Wystarczy że po nas przyjedziesz. - Odpowiedział zaaferowany Jacek. To było jego pierwsze takie doświadczenie, no i był odpowiedzialny za Adasia. Zestresowany nie bardzo wiedział w co najpierw ręce włożyć, a jednocześnie nie chciał pokazać przed młodzieńcem że się tremuje. Udawał że nad wszystkim panuje.
- Nie Martw się będzie dobrze. Damy sobie radę.
- No to na razie. Wio… - Powiedziała i odjechała zostawiając ich samych.
- To co? - Spytał Jacek – proponuję wszystko włożyć do łódki i wiosłować. W międzyczasie będziemy przygotowywać sprzęt. OK.? Szkoda dnia.
- Zgoda - przytaknął Karol. – do roboty, wodujemy i okrętujemy siebie i sprzęt.
Zaśmieli się wesoło. – Tylko nie zapomnijmy wiosła…   

sobota, 6 października 2012

173.

Nie śpieszyli się zbytnio z wyjazdem. Nic ich nie goniło. Wystarczy że zajadą do domu pod wieczór. Umówili się z Adasiem, że zabiorą go po obiedzie, niech jeszcze pobędzie z dziadkami, to ostatni taki dzień. Później zamieszka już z mamą i Jackiem.
Z rana, gdy wstali, zjedli śniadanie i pojechali zrobić zakupy. Potem wpadli na cmentarz. Zapalili świeczkę Karolowi, odwiedzili przy okazji grób Laury i Leny. Zadumali się tu nieco nad tym co przynosi życie, jak czasem zaskakuje i zmienia plany. Jak może też przewartościować całe dotychczasowe życie.
Do domu rodziców wrócili po południu. Przed obiadem mieli jeszcze czas by się spakować. Gdy samochód był już gotowy do drogi, zostali zaproszeni do stołu wesołym okrzykiem mamy. A że dziś była piękna i słoneczna pogoda, zjedli obiad na tarasie.
Potem, pożegnali się z rodzicami Jacka, obiecali że zobaczą się niedługo i pojechali po Adasia. Adam wraz z rodziną właśnie kończył posiłek. Był spakowany, jednak nie mogli odmówić dziadkom i dali się namówić jeszcze na kawę i ciasto. Siedzieli u nich z dobrą godzinę. Rozmawiali o swoich planach, o tym że chętnie będą gościć u siebie Adasia, o zaproszeniach zarówno z jednej jak i z drugiej strony. Panowała bardzo przyjemna atmosfera.            Gdy już zbierali się do wyjazdu, temat zszedł na osobę Karola i jego niedawny pogrzeb. Zakręciła się wszystkim łezka z oku, a poza tym okazało się że wszyscy z obecnych, byli dziś na cmentarzu. Umówiwszy się na następną wizytę, Joanna, Jacek i Adam wsiedli do auta i udali się w kierunku River Fog. Było piękne letnie popołudnie, po drodze mijali piękne widoki, więc wszystkim udzielił się nastrój sielskich, wesołych i pogodnych wakacji.
W wspaniałych humorach, jeszcze przed zachodem słońca dojechali na miejsce. Jutro mieli się rozpakować, a pojutrze pojechać nad jezioro na ryby. Joanna nie miała ochoty nudzić się czekając na branie ryb na łódce, więc mieli ją podrzucić do domku jej stryja, gdzie miała na nich czekać i zająć się porządkami. Obiecali jej, że nałapią tyle ryb ile sami ważą.
                                                           ***
W między czasie mieniły się plany. To Joanna miała podwieźć ich nad jezioro, by nie musieli tracić czasu. Miała  pojechać do domu stryja i przyjechać po nich w południe. Poza tym koń byłby na oku i nie dręczyły by go tam tak muchy i komary.
Jak postanowili tak też i zrobili. Wyjechali z domu przed świtem, na miejscu byli o świcie.


czwartek, 27 września 2012

172.

… Nie trwało to już długo. Karol po dwóch dniach zmarł. Nie męczył się na szczęście, dawano mu środki znieczulające. Odszedł we śnie. W ostatnim dniu już nikogo nie poznawał, ale ze wszystkimi już wcześniej zdążył się pożegnać.
Zostawił pustkę po sobie, jednak dane mu było umrzeć w atmosferze spełnienia. Mógł pozałatwiać wszystkie sprawy, wytłumaczyć swoje postępowanie, spróbować pogodzić siebie i innych z przeznaczeniem. Chyba umarł szczęśliwy…
Pochowano go w Czarnych Olchach, w nowej kwaterze. Po nocy spędzonej w domu pogrzebowym, na ceremonię w kościele przewieziono go samochodem karawanem. Potem na cmentarz także. Pogrzeb był skromny, była tylko rodzina, kilku znajomych. Atmosfera była przygnębiająca.
Karol był człowiekiem młodym, więc i smutek po nim był duży. Każdy miał na cmentarzu łzy w oczach. Żałobnicy nie rozchodzili się po uroczystości szybko. Pogoda była słoneczna i ciepła więc pozwalano sobie na komentarze o zmarłym, o uroczystości. Po niej zaplanowano stypę, więc wszyscy nieśpiesząc się przeszli razem do pobliskiego lokalu na poczęstunek. Tak się zakończyła historia życia człowieka, czasem kontrowersyjnego, ale życzliwego i w sumie troszczącego się o rodzinę.
                                                          
Następnego dnia, Joanna i Jacek zaplanowali powrót do domku na wzgórzu. Adaś też miał się z nimi zabrać. To była jego ostatnia noc u dziadków. Miał spakować swoje rzeczy i się z nimi pożegnać. Smutna to była noc dla Adasia i pozostających w żałobie po swoim synu, rodziców. W smutku, miał się zacząć nowy etap w ich życiu…                 
***


wtorek, 18 września 2012

171.

Wyszli ze szpitala. Była już późna obiadowa pora. Jacek nie poszedł już do Karola, bo ten już był bardzo zmęczony odwiedzinami. Nie był ani jego rodziną, ani kimś bliskim, nie chciał więc go już męczyć swoim towarzystwem. Po obiedzie poszli z Joanną do lekarza prowadzącego, wypytać się o jego stan. Sporo stali pod drzwiami, dopiero po dłuższej chwili zaprosił ich do siebie.
- Nie mam dla państwa dobrych wiadomości. Pacjent źle reaguje już na leki, a nowe nie działają. Przykro mi, ale to jego ostatnie chwile. Jego stan się pogarsza z godziny na godzinę. Proszę być przygotowanym na wszystko. To długo już nie potrwa.
- Więc nie ma już żadnej nadziei?
- Tak uważam.
- Jak pan myśli, kiedy mogła bym przyjść i się z nim pożegnać?
- Jeśli mogę coś doradzić to dziś wieczorem. Teraz musi się zdrzemnąć po zabiegu, odpocząć. Koło ósmej dostanie kroplówkę i wtedy będzie można próbować z nim porozmawiać. Bo tak szczerze to nie wiem czy dotrwa do rana. Bardzo mi przykro. Proszę przyjść wieczorem, wydam dyspozycje by państwa wpuścić.
- Dziękuję bardzo. Przyjedziemy.
- Dowidzenia.
Po twarzy Joanny było widać zmartwienie i smutek. Ta sprawa ją po prostu przerastała. Zamyślona wyszła z gabinetu.
- Wiesz co Jacku, chodźmy jeszcze do sali Karola. Przekażemy to co powiedział nam lekarz, tym kogo zastaniemy i pojedziemy do domu coś zjeść. Później wrócimy tu, dobrze?
- Jasne…
Zrobili tak jak zaplanowali.  
                                                            ***


czwartek, 13 września 2012

170.

Jacek w końcu trafił na miejsce.
- O, jesteś już… - Powiedziała Joanna spostrzegłszy go na korytarzu.
- Z małymi trudnościami… Witam i jak tam?
- Nie jest dobrze. Wyszliśmy z Zofią na korytarz. Przyszła tuż przede mną ze stryjem też w odwiedziny. Teraz zrobił się tłok. Oprócz rodziców Karola i Adasia, przyjechało teraz, zawiadomione przez, nich jego rodzeństwo… To już jego ostatnie dni…
- To już aż tak wygląda. Smutne. Szybko gaśnie…
- Gaśnie, - powiedziała Zofia, -dobrze powiedziane.
- A jeszcze tak niedawno chodził, bez trudności rozmawiał, a tu masz… Jego rodzeństwo przeszło obok mnie jakbym nie istniała. Mają pewnie pretensję o nasz ślub… A przecież to on sam tego chciał… Żebyśmy nie czekali, nawet sam poganiał. To niesprawiedliwe. – Powiedziała ze łzami w oczach Joanna.
- No cóż. Ich brat umiera. Tyle lat strzegli go przed tobą…
- Ale przecież sam mówił że to była zła decyzja, żałował…
- On o tym już wie, do nich to jeszcze dotrze. Przejdzie im.
- Myślisz że po rozmowie z nimi, zmieni się ich stosunek do nas?...
- Myślę że nie od razu, ale z czasem na pewno.
- Mam nadzieję, ale teraz to boli…
- Wszystkich coś teraz dręczy. Ich to, z czym się tyle czasu zmagali. Nas że pogodzony z nami, teraz gaśnie…
- Jacek ty naprawdę jesteś dobrym człowiekiem.
- Dopiero teraz to do ciebie dotarło?
- No nie, wiesz o czym mówię. Dlatego wyszłam za ciebie za mąż, bo wiem jaki jesteś.
Przytuliła się do niego, spojrzała mu w oczy i powiedziała.
- Wiesz, kocham cię…
- Wiem. – Odpowiedział.
                                                            ***


środa, 12 września 2012

169.

Jackowi, więcej chyba czasu zajęła podróż niż załatwienie spraw. U fotografa zdjęcia już na niego czekały, przejrzał tylko kilka z nich i w ciemno zapłacił fotografowi. Odbitek było tyle, ile osób jest na zdjęciu. Takie były wytyczne, tak też i zostało zrobione. Jakby coś trzeba by było dorobić, to przecież był jeszcze film.
Zdjęcia były zrobione profesjonalnie i z pieczołowitością, ale by je obejrzeć potrzeba było i czasu i obydwojga młodych.   
W restauracji już nic do rozliczenia nie było. Tak jak się umówili, wszystko co zostało z balu, dostarczone było już do domu rodziców Jacka.
A kościół jak i plebanię Jacek zastał zamknięte. Jednak po drodze wpadł jeszcze do domu gospodyni i od niej się dowiedział że ksiądz był bardzo zadowolony i żadnej dopłaty nie potrzeba.
Jacek załatwił wszystko bardzo szybko, wpadł więc jeszcze do sklepu zrobić zakupy na planowaną wizytę na cmentarzu. Potem jeszcze zajechał do hurtowni, aby zamówić towary które zabiorą ze sobą wracając do domu.
No cóż, innych spraw nie było. Już nie mógł się dłużej ociągać. Wsiadł w samochód i pojechał do szpitala.
                                                           ***

Szpital w ostatnim czasie rozbudowano, i Jacek miał trochę trudności ze znalezieniem Sali Karola. Musiał po drodze kilkakrotnie pytać o drogę.