Łączna liczba wyświetleń

piątek, 10 października 2014

             132. Ostatnie słowa kończące moją biografię...
Posłowie.
Pisząc te kilka słów o sobie, miałem kilka celów. Jednym była pamiątka dzieciom. Drugim był cel rehabilitacyjny.
O ile ćwiczenie pamięci przyniosło zamierzony skutek, to styl tej swoistej biografii, pozostawia wiele do życzenia. Pisana była przez kilkanaście miesięcy. Więc nie jest do końca spójna, posiada wiele braków, z którymi nie potrafię sam sobie poradzić. Poza tym to jest moja pierwsza tak długa pisemna praca i nie jestem z niej do końca zadowolony. Pisanie mojej biografii uważam za bardzo duże wyzwanie, i chyba jednak ponad moje siły.
Jednakże zdecydowałem się ją wydrukować, gdyż ma ona wiele innych wartości. Historia rodziny, moje wspomnienia i odczucia. A przede wszystkim prośba o wybaczenie tego wszystkiego co się ze mną działo podczas mojej choroby i depresji. Nad niektórymi sprawami tak jak i teraz, nie miałem kontroli. Żałuję wielu rzeczy, popełniłem wiele błędów. Tą pracą chciałbym za nie przeprosić.
Janusz.

środa, 8 października 2014

         131. Jeszcze mogę o pogodzie coś wkleić... Nie zapomniałem co było i nie podniecam się anomaliami w pogodzie, bo je wszystkie przeżywałem... Myślę że to zasługa mediów, że rozdmuchują na cały świat to, co było kiedyś lokalne...
(...) Pogoda wówczas była, podobna do tej dzisiejszej. Zapamiętał straszną, czarną chmurę huraganu, co zwiała im dach z pieczarkarni. Kilkukrotne oberwanie chmury, kiedy woda ciekła zewsząd strumieniami i zalała nawet kopalnię gliny z koparką. A raz była taka wichura, że u sąsiadów powyrywało z korzeniami wielkie stare drzewa.
U ciotki Marysi, w Dojlidach, po przejściu trąby powietrznej trzeba było remontować dom. Słupy wysokiego napięcia wicher giął tak, jak nieznośne dziecko zabawki. Burze były często takie, że grzmot następował po grzmocie. Bardzo często piorun uderzał w komin lub wyrobownię w cegielni, która stała niedaleko od domu. Raz podczas stawiania werandy, burza była rano, po południu i wieczorem. Było wtedy upalnie i parno. A u dziadków podczas żniw, pamięta taki upał, że godzinami z braćmi ciotecznymi nie wychodził z rzeki.
Ale także i zimy były wtedy mroźne i śnieżne. Takie, że trudno z rana było wyjść z domu, bo śnieg leżał powyżej klamki. Drogę odśnieżały spychacze, wielkie Stalince. Potem pługi wirnikowe, które pozostawały za sobą głębokie kaniony ze śniegu. Było czasem tak zimno, że trzeba było twarz obwiązywać szalikiem, bo można było sobie nos odmrozić. Często zamykano szkoły na wiele dni. (...)

sobota, 4 października 2014

           130.  Jeszcze jeden urywek z kroniki... A co... ;-)
(...)W internacie zakwaterowano go, dano pościel, pokazano stołówkę, pomieszczenia administracyjne, łazienkę.
Potem wrócili z powrotem do ciotki, gdzie gościli aż do wyjazdu rodziców, wtedy to, z mieszanymi uczuciami, udał się na pierwszy nocleg do internatu.
Nazajutrz była inauguracja roku szkolnego. Miała ona miejsce na dworze, przed salą gimnastyczną. Najpierw chyba coś dyrektor zagaił, potem minister z radia. Następnie wszyscy rozeszli się do sal, które ktoś im wskazał na apelu.
Sala nr 7. Pierwsze spotkanie jego klasy i wychowawczyni, przez kolejne pięć lat, Alicją I. Właśnie, gdy wszyscy, a było ich prawie czterdziestu, rozglądając się wokoło, siedzieli grzecznie w ławkach, wparowała, niewysoka kobieta, i swoim męskim, basowym głosem, zaczęła od lekcji wychowawczej, czyli, wspomnianego tuż tematu numer jeden - jabłek Bogdanowej.
Zaskoczyła ich swoim głosem, zaskoczyła srogością, zdecydowaniem.
Dopiero po reprymendzie dla Pawełka, Mirka i Wacka, wszyscy odważyli się spojrzeć po sobie, w jakie to towarzystwo się wpadło, z kim będą się uczyć przez 5 lat. Nie wiem jak inni, ale Janusz odniósł dosyć sympatyczne wrażenie. Dziewczyny ładne i wesołe, chłopcy też wyglądali spoko. Wszyscy zaczynali ten sam etap w życiu, więc wyczuwało się w powietrzu niepewność i tremę.
Już wtedy zwrócił uwagę na wesołą, pełną wigoru dziewczynę o dźwięcznym głosie. Później najczęściej siedziała na lekcjach ławkę przed nim. Spodobał mu się, jej charakter, błysk szaleństwa w oku i zgrabna sylwetka. Szybko ją polubił, a po krótkim czasie pokochał. Miłość w nim cały czas narastała, by po kilku miesiącach, Marysia już na stałe zagościła w jego myślach.
Cały czas starał się być obok niej, patrząc na nią cielęcym wzrokiem, aż wszyscy zauważyli, że Janusz się zakochał. Byli parą, nie parą, wydawało się, że uczucie wygasa, narasta i faluje jak ocean. Ale to pozory, uczucie to już nigdy w nim nie wygasło, i trwa u Janusza po dziś dzień. (...)
...Przeżyliśmy wspólnie w małżeńskim stadle ponad 31 lat...

piątek, 3 października 2014

             129. Ta kronika jest zatytułowana:
Kochanej Marysi - mojej wiernej towarzyszce
w wędrówce po ścieżkach życia…
Wrzesień - 2008

Ostatnią wspólną przygodę wakacyjną przeżyli w pierwsze wakacje, gdy Janusz uczył się już w Suwałkach. Wyjechali z domu właśnie do Suwałk. W autobusie do Białegostoku wpadła im w ręce gazeta, gdzie pisano o rozpoczynającym się Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku. Wtedy to było coś.
Impreza na cały kraj…
No i wsiedli do pociągu, ale nie do Suwałk, tylko do Gdańska.
Długo jechali, pociągiem osobowym, bardzo długo, kilkanaście godzin. Byli w takim wieku, że nie bardzo im ufano. Wtedy młodzież podróżującą samotnie pociągiem zwano niebieskimi ptakami. Patrzono na nich prawie jak na chuliganów. Gdyby teraz dzieciom o tym powiedzieć, nie uwierzyliby, że to mogły być takie dziwne czasy.
Teraz, gdy cały świat stoi otworem... I panuje wolność.

czwartek, 2 października 2014

            128.  No dobra, jeszcze ten kawałek... Nie mogę wszystkiego tu "wkleić", bo to przecież moje prywatne i czasem bardzo krępujące dzieje... ;-)
          (...) Niewiele zapamiętał z dzieciństwa. Ale w pamięć mu się wbił dobrze epizod, w którym o mało nie stracił życia. Było to podczas wypalania cegły. Dziadek doglądał ognia i pilnował wnuka. Siedział w pobliżu pieca i bacznie obserwował, co jego "królewicz" porabia. A że między piecem a kominem był łącznik z szybrem na usypanej górce, jego wysokość bawił się wspaniale na zboczu górki.
Widać musiał się czymś zaciekawić, może szybrem? Tyle tylko, że był tam przykryty otwór, dziura prosto w ogniową czeluść łącznika... Taka namiastka piekła.
Łaził tam i z powrotem aż wpadł po pachy. Dziadek szybko wnuka wyciągnął, ale butki, gumowce, już były gorące. Miał szczęście, że dziadek go doglądał i że zatrzymał się na rękach... I że chyba nie była na niego pora... Inaczej szybciutko zrobiłaby się z malca kupka popiołu, gdyby wpadł cały. Bo możliwości ratunku nie było żadnego. No, ale dzięki temu, że żyje, mogę opisać jego dalsze perypetie i dzieje...(...)