Łączna liczba wyświetleń

środa, 30 listopada 2011

26.

                    W domu panowało przyjemne ciepło, od wejścia czuć było delikatny zapach świeżo upieczonego ciasta. Stało ono na honorowym miejscu na serwetce po środku stołu. Obok stał wazon z jesiennymi polnymi kwiatami i dzbanek z lemoniadą.
                    – Usiądźcie sobie gdzie komu wygodnie. - Powiedziała Joanna.
– Właśnie upiekłam ciasto, murzynka. Powinien być bardzo smaczny, chociaż jeszcze go nie próbowałam. Nalać coś do picia?
– No trochę drogi za nami i w ustach zaschło. Poza tym przywiozłem na spróbowanie mojej naleweczki. Akurat będzie pasowała do ciasta. A Rusłanowi może trochę wody w jakiejś miseczce?
                    – Oczywiście, spodziewałam się tego gościa to i mam mu nawet co nieco na ząb. Jak droga? Rusłan nie zmęczony?
                    – Chyba nie. Jechałem wolno i biegł obok spokojnie. Nie wygląda na zmęczonego. Poza tym muszę go pochwalić był bardzo grzeczny. Nie odbiegał nigdzie daleko i trzymał się cały czas blisko. Chyba będę mógł zabrać go spokojnie na wyprawę do miasta. – Mówiąc to cały czas patrzył na psa. Ten jakby rozumiejąc że się o nim mówi, patrzył wywieszonym jęzorem, to ma Jacka to na Joannę robiąc zabawną minę.
– Dobry, Rusłan, grzeczny piesek – Zwrócił się pieszczotliwie do niego.
                    – O właśnie! Zrobiłam Ci listę zakupów. Jest tego trochę… – Joanna dała mu kartkę – Damy radę, nie przejmuj się. Może pojutrze, skoro świt wyruszymy do miasta. Tylko aby nie padało. – Joanna postawiła naczynia na stole i usiadła. Podała nalewkę Jackowi i spytała – Nalejesz? – Sama zajęła się krojeniem i nakładaniem ciasta na talerze. Jacek nalał im po kieliszku nalewki i lemoniady do szklanek.
                    – Co tam u Was nowego? – spytała z zainteresowaniem.
                    – Właściwie to po staremu. Zbudowałem Rusłanowi budę, taką na razie, bo już w domu roznosi wszystko po kontach. Śpi już na podwórku i jest spokój. Poza tym daje mi darmowe przedstawienia, zachowuje się czasami tak, że można boki zrywać. A co tam u Ciebie
                    – Z nowości nic. Przygotowałam ramę i płótno do następnego obrazu, Ale nie maluję jeszcze bo nie mam pomysłu, brak weny twórczej. Ale to przychodzi z nienacka więc się tym nie przejmuję. – Siedzieli tak konwersując, popijali nalewkę i zajadali świeże ciasto. Rusłan natomiast w międzyczasie kończył z miski zupkę którą dostał od Joanny. W pewnej chwili Joanna potrąciła niechcący szklankę, a ta spadając na podłogę rozbiła się, rozlewając napój.
                    – Cholera. – Zaklęła. Wstała po szmatę by wytrzeć mokrą plamę. Jacek szybko przyniósł zmiotkę i szufelkę z pod pieca by posprzątać szkło. Szybko i bez słowa posprzątali, po czym usiedli z powrotem do stołu. Joanna była wyraźnie speszona i zdenerwowana. Ze spuszczoną głową, nie patrząc na Jacka, wzięła kieliszek do ręki i zaczęła się tłumaczyć.
                    – Zdarza mi się często coś upuścić, potrącić. Mam problemy z prawą ręką, jest słaba. Podczas pierwszego rzutu choroby w ogóle byłam prawie cała sparaliżowana. Karmiono mnie i myto. Ledwo chodziłam, do toalety, to była cala długa wyprawa, musiałam wcześniej wyjść bo zdarzało mi się  nie zdążyć. Kulałam i musiałam trzymać się ściany.  To było gdy miałam 26 lat. – Jacek patrzył na Joannę i milczał. Wiedział że tak powinien się zachować. – Zachorowałam nagle. Na kilkanaście dni przed przyjęciem do szpitala byłam ciągle zmęczona, myślałam że to normalne, że może to grypa, jakiś dołek czy co. Ale gdy pojawiło się podwójne widzenie, zaraz poszłam do lekarza i zostałam skierowanie do szpitala. Pewnie podejrzewano co mi jest, ale nic nie mówiono. Zrobili mi wiele badań i punkcję. Punkcji bałam się najbardziej. Wiele złego o tym zabiegu słyszałam. A to że można zostać sparaliżowanym, że bardzo boli, że są komplikacje. Ale u mnie było wszystko w porządku i nawet nie bolało. Zabieg był jak normalny zastrzyk, a i potem było wszystko OK. Może dlatego że grzecznie cały dzień przeleżałam w łóżku.  
                    Po kilku dniach w szpitalu zaczęło mi odbierać władzę w rękach, w nogach, prawą stronę, w końcu, ogóle mnie sparaliżowało. O zezie nic nie będę mówić, bo to wyglądało strasznie, miałam jedno oko zaklejone żeby pracowało i szybciej mogło wrócić do normy. No nie było za przyjemnie. Po kilku dniach postawiono diagnozę i napisano na karcie SM. Zaczęto leczyć, dostawałam kroplówki, a po nich zaczęłam tyć i puchnąć. Nie wiedziałam co się dzieje, nie znałam tej choroby, tych leków. Mętlik w głowie totalny. Musiałam chyba dostawać wtedy jeszcze jakieś prochy, bo śmiałam się i żartowałam ze swojego stanu zdrowia. Powoli, bardzo powoli, zaczęły się z czasem cofać objawy. Zapisano mnie na rehabilitację i sporo ćwiczyłam.
Zaczęłam się dopytywać co to za choroba ten cały SM. Zaczęłam czytać fachową literaturę. Ale im więcej się dowiadywałam, tym miałam więcej pytań. Nikt nie potrafił satysfakcjonująco mi na nie odpowiedzieć. U każdego choroba ta przebiega inaczej, inne są objawy i skutki. Czasem przebiega wszystko szybko i człowiek w ciągu kilku miesięcy umiera. W innych przypadkach można dożyć późnej starości. Rzuty można mieć często, nawet co kilka tygodni, lub nie mieć latami. Nic nie można zaplanować, trzeba   nauczyć się żyć z dnia na dzień.
Lekarza jak i szpital najlepiej mieć zawsze blisko, bo rzut pojawić się może nagle. Może to być lekkie mrowienie w kończynie, albo paraliż. Totalna klęska, wielka niewiadoma. Można porozmawiać tylko z lekarzami siostrami, albo z chorymi cierpiącymi na tą samą chorobę. Rodzina sama jest w szoku i w sumie zostajesz sama. Sama z własnymi myślami, wątpliwościami i świadomością że chorujesz na nieuleczalną chorobę. Przydała by się wówczas opieka psychologa lub innego psychoterapeuty, ale tej niestety wówczas nikt nie zapewnia i nawet nie sugeruje że może być potrzebna.
Gdy się mój stan poprawił, wypisano mnie ze szpitala, ale po kilkunastu dniach pojawiła się depresja i nerwica. Mąż nie potrafił mnie zrozumieć, no bo jak zrozumieć kogoś kto sam nie rozumie swego postępowania. To było coś w rodzaju samounicestwienia. Wszystko niszczyłam, więzi z rodziną, bliskimi. Bardzo ich potrzebowałam, a zarazem brutalnie odpychałam. Moje życie legło w gruzach. 
Po kilku latach nie miałam rodziny, znajomi się oddalili. Miałami rzuty choroby, musiałam się leczyć, nie miałam za co, wszystko straciłam. Został mi tylko mały domek kilka mebli i zasiłek.  Próbowałam się otruć, życie wydawało mi się bez sensu. Zawiadomiono pomoc społeczną. Odwiedzające mnie urzędniczki zorientowały się że coś jest ze mną nie tak i zmusiły mnie do udania się do psychiatry… Tylko było już za późno. Wyleczono mnie z depresji, nerwicy, ale koło mnie już nikogo bliskiego nie było. Zostałam sama, zupełnie sama... 

poniedziałek, 28 listopada 2011

25.

Dzień zaczął się szaro i smutno. Od świtu mżyło i kapało z dachu. Takie odgłosy nie skłaniały do wstawania. Jacek długo się wylegiwał w łóżku, zwłaszcza że nawet Rusłan mu w tym nie przeszkadzał. To drzemał, to rozmyślał nad różnymi sprawami. Robił bilans dni ubiegłych i robił plany na przyszłość. W końcu, wstał i dla rozbudzenia się, postanowił wypić kawy. Rozpalił w piecu. Odświeżył się nieco wodą z miski. Potem zawołało psa do domu i dał mu jeść.
Powoli się rozpogadzało i w końcu wyszło zza niskich chmur słońce. Lekki wiaterek pomógł szybko pozbyć się przyrodzie wilgoci. Jacek co nieco przekąsił, ogarnął wszystko i posprzątał. Wyszedł z domu i usiadł na schodkach. Patrzył na Rusłana jak zajął się szukaniem czegoś, rozgarniając łapami ziemię przy krzakach. Jak jego brudny nos, co i raz giną w coraz to większej jamie. Pofukiwał i prychał przy tym tak zabawnie, że stworzył Jackowi darmowy, komiczny spektakl.
Potem Jacek jak zwykle przeszedł się po gospodarstwie, dokonał obrządku i wrócił do domu. Nie zaplanował dzisiaj nic specjalnego, więc, postanowił znów odwiedzić Joannę. Rusłan czuł się coraz lepiej, więc postanowił że go dziś ze sobą zabierze. Wziął butelkę jarzynówki, z  piwniczki. Osiodłał konia, gwizdnął na Rusłana i wyruszyli w drogę.
Przez całą drogę Rusłan biegł obok konia i nawet nie myślał by się oddalić. Pogonić za ptakiem, czy pójść tropem zająca. Od czasu do czasu podnosił łeb i patrzył na Jacka, jakby się upewniając, czy wszystko robi prawidłowo i czy aby nie zasłużył sobie na burę z jego strony. Jacek zauważył te spojrzenia. Co i raz chwalił psa za posłuszeństwo, uśmiechał do niego i kiwał głową.
Joannę  spotkali na podwórku jak niosła w koszu drwa do domu. Rusłan z początku patrzył na nią nieufnie, ale po chwili podbiegł, przywitał się merdając ogonem i trącając nosem. Potem poddańczo położył się na grzbiecie i czekał na chwilę pieszczot z jej strony. Joanna odłożyła kosz na bok i przykucnęła głaszcząc psa po brzuchu. Jacek uspokojony zachowaniem psa, uśmiechną się i krzykną.
– Ty zdrajco, już znalazłeś sobie nową panią, mam cię dość, zostawię cię tutaj. – zażartował. – Podjechał do belki, zsiadł i uwiązał konia. – Nie nastraszysz nas, zazdrośniku. – Odpowiedziała śmiejąc się Joanna.
– Widzę że już mam całkiem zdrowych sąsiadów. Witam i cieszę się z odwiedzin. – Podniosła się i przywitała z Jackiem. Rusłan obiegał ich w kółko  i radośnie merdał ogonem. Jacek wziął kosz z drewnem i wszyscy weszli do domu.

                                                                                                  ***
24.

Rankiem obudził się niewyspany. Miał trochę wyrzutów sumienia że musiał nakrzyczeć na Rusłana. Nad ranem jeszcze raz pies popiszczał pod drzwiami, ale uspokoił go szybko krzykiem. Potem drzemał, śniły mu się jakieś głupoty. I w sumie spał źle.  Położył się na wznak i patrzył w sufit. Słońce już świeciło i tworzyło na ścianach łączące się cienie. Przypominały trochę wczorajsze księżycowe postaci z lasu, ale o niebo mniej mroczne. Poleżał jeszcze chwilę i ociągając się wstał z łóżka. Najpierw rozpalił w płycie by zaparzyć sobie kawę i zrobić jedzenie, sobie i Rusłanowi. Postanowił że upiecze sobie udka i skrzydełka, a psu zostawi resztę, no może jeszcze ugotuje sobie na kościach rosół.  
Ubrał się i wyszedł zobaczyć co z Rusłanem. Ten, stał na progu przed drzwiami i machając ogonem, patrzył na niego z pokorą. Posłanie miał wyciągnięte na trawę. Jacek, uśmiechną się, i zagadał do niego.
– O… Rusłanie i w tym miejscu postawię ci budę. A teraz jak chcesz chodź do środka. – Otworzył drzwi i skinieniem głowy zaprosił go do środka. Rusłan położył się koło pieca i nie odwracając głowy, zaczął wodzić za nim wzrokiem. Jacek, zajął się kucharzeniem. Gdy woda się zagotowała oblał wrzątkiem ptactwo i mógł zająć się wreszcie swoją najmniej lubianą czynnością, skubaniem i rozprawianiem. A że miał duże doświadczenie w tej dziedzinie, poszło mu to sprawnie i dzięki Bogu szybko. Przygotował sobie udka i skrzydełka do pieczenia, a korpus na zupę. Resztę pokroił i wstawił do garnka by ugotować z tego jedzenie Rusłanowi. Przyniósł też ze spiżarki paczkę kaszy do wymieszania z tym smacznym rosołem.
Musiał  zająć się w końcu obrazem Joanny, który stojąc na kredensie, przeszkadzał mu cały czas. Przestawiał go, gdy tylko chciał z niego coś wziąć. Wbił więc gwóźdź na ścianie między oknami, i na tym honorowym miejscu powiesił obraz. Gdy kupi do niego ramę to właśnie tu, będzie się prezentował najlepiej.
Krzątał się jeszcze jakiś czas w kuchni, sprzątał, gotował, piekł, aż wszystko co zaplanował było gotowe. Przyniósł z podwórka miskę dla psa i napełnił jedzeniem, by wystygło. Potem postawił na stół zupkę kartoflankę z przysmażonym boczkiem i pieczone udka z kartoflami. A że miał ochotę na nalewkę z leśnych jagód, postawił ją i szklaneczkę na środku stołu. Jadł powoli od czasu do czasu popijając ciemnym mocnym napojem.
Rusłan, musiał trochę poczekać aż jego posiłek wystygnie. Patrzył na Jacka błagalnym wzrokiem, a ślina z pyska kapała mu na podłogę. Jacek na ten widok w końcu nie wytrzymał, wstał i dał mu z szafki miskę z jedzeniem. A ten tak się zajadał mlaskając i kręcąc ogonem że aż miło było na niego popatrzeć. Podjadłszy sobie wyszli nadwór. Rusłan zajął się zabawą, a Jacek siedząc na  chodach, obserwował harce zdrowiejącego z godziny na godzinę psa. Sięgnął po sakiewkę i skręcił papierosa, zapalił.
W końcu wstał i poszedł się obrządzić. Potem zrobić psu budę z desek wyciągniętych z szopki. Krzątał się tak cały dzień, to zbijając budę, rąbiąc drewno na opał i zagrabiając podwórek.
  
                                                                                                  ***

sobota, 26 listopada 2011

23.

         Obudziło go drapanie do drzwi i skomlenie. Jacek otworzył oczy.  
– Co jest? Jeszcze można spać, ciemno…– Domyślił cię że to pies skrobie i chce do domu. Do rana jeszcze sporo czasu. Jak go wpuszczę, – pomyślał – na pewno wlezie mi do łóżka, trzeba pokazać gdzie jego miejsce, nie ma innego wyjścia. Wstał, zapalił lampę i skierował się do drzwi. Otworzył … i jak nie huknie na psa.
                    – Co mnie budzisz! Nie masz gdzie spać? Sam zniszczyłeś swój barłóg, teraz pod schodami twoje miejsce! tam masz spać!  Wymownie wskazał psu miejsce palcem.  – Już… Na miejsce! I nie skomleć mi tutaj pod drzwiami!
Zobaczył z satysfakcją że krzyk poskutkował. Pies spuścił łeb i potulnie zszedł pod schody. Uśmiechnął się pod nosem. Pokazał psu kto tu rządzi. A co… musi wiedzieć gdzie jego miejsce, bo inaczej wlezie mi na głowę. Wszedł do domu i zamknął drzwi. Zdmuchną po drodze do łóżka lampę, położył się i zaraz zasną.  

***
22.

Miejsce coraz to bardziej bladnącego i chowającego się za górami słońca, zajął księżyc. Była pełnia. To on swoim srebrnym blaskiem oświetlał teraz Jackowi powrotną drogę  do domu. Nie było dziś zimno. Powietrze było przejrzyste i klarowne.
Cienie stworzone światłem księżyca, pokazywały na tle lasu , obrazy snujących się po nim postaci. Wyobraźnia podsuwała mu wizje bajkowych scen rozgrywających w jego leśnych, tajemniczych zakamarkach.  
Dzięki temu droga mu się nie dłużyła. Minęła niewiadomo kiedy. Wjeżdżając na podwórko, koń szedł noga za nogą, a on był zaskoczony że tak szybko wrócił. Żwawo się obrządził, wszedł do domu, i stanął jak wryty. Przywitał go tam pies i straszny bałagan przez niego stworzony.   
                    – Jezus-Maria, Rusłan, coś ty narobił? Zwariowałeś…
Posłanie psa było rozerwane, a resztki walały się po całym pokoju. Buty i inne ubrania które miał w zasięgu swego pyska, leżały na  środku. A gdy zajrzał do sypialni oniemiał. Jego łóżko musiało  służyć psu za leżankę, wszystko było pomięte.
                    – No piesek, teraz to masz u mnie przechlapane. – wykrztusił i zabrał się za sprzątanie. Rusłan jednak, musiał uważać to za świetną zabawę i każdą wziętą przez niego rzecz chwytał w pysk i ciągną w swoją stronę. Jacek nie mógł nijak posprzątać. Musiał więc użyć  podstępu. Wychodząc z domu, zawołał go na podwórek i zamknął mu drzwi przed nosem. Teraz dopiero, mógł zająć się porządkami.
Uprzątną łóżko, posprzątał w pokoju. Ubrania poza śladami  zębów, nie nosiły śladów zabawy psa. Mimo to i tak, je schował w szafie. Gorzej było z Rusłana posłaniem. Z koca niewiele już zostało, a o sienniku lepiej nie mówić.  Zamiótł  wszystko i zapakował do dużego worka który znalazł w spiżarni. Nie było szans by dziś nocowali razem w domu.  
Pomieszał jedzenie od Joanny z resztą kaszy. Wyłożył je do miski, a do drugiej nalał mu wody. Wyniósł wszystko na dwór i położył pod schodami. Położył tam litościwie jeszcze resztki koca, by nie leżał na gołej ziemi.  Zły, mamrocząc pod nosem, zostawił Rusłana na podwórku. Pies na pewno wiedział że lepiej teraz nie denerwować pana, bo położył się na trawie i tylko obserwował.
Nie ma innego wyjścia, żeby mieć porządek w domu, musi jak najszybciej zrobić mu budę. Wracając do pokoju pomyślał że po tym wszystkim należy mu się kubek kawy i papieros. Rozpalił w piecu, wstawił wodę. Ptactwo wyniósł i powiesił na tarasie. Teraz dopiero mógł się rozsiąść w fotelu i pozbierać rozbiegane myśli.  

                                                                                                  *** 

piątek, 25 listopada 2011

21.

Do Joanny stamtąd miał już niedaleko. Dotarł na miejsce po kilkunastu minutach. Była w domu, nigdzie się dziś nie ruszała. Prała, piekła pierniczki i gotowała obiad. Potem zmęczona, przy lekturze książki, zdrzemnęła się na chwilkę.  Właśnie wstała i zajęła się sprzątaniem. Kontem oka, przez okno, spostrzegła na podwórku Jacka na koniu. Ucieszyła się, zdążyła go już polubić. Spodobała się jej,  jego szczerość i bezpośredniość. Brak fałszu i poczucie humoru… Zbliżały smutne i pogmatwane losy.
Otworzyła drzwi i wyszła na ganek.   – Jakież to bogi sprowadzają w te strony? – przywitała się wesoło.
– A Święty Mikołaj przywiózł moc prezentów. – Odwdzięczył się radosnym zawołaniem. – Lekko zeskoczył z konia. I przywiązał do belki. Skierował się w kierunku domu, by się przywitać.
– Byłem na polowaniu i przywiozłem gęś,.. albo kaczkę do wyboru. A do tego świeżo upieczony chlebek.
– Uścisną lekko i ucałował dłoń Joanny.
– Znowu prezenty? Ach ten Święty Mikołaj. – odparła zdziwiona –  Jakoś za wcześnie tylko na Mikołaja.
– Oj za wcześnie, za późno. Każda pora na prezent jest dobra! Chodź wybierzesz sobie ptaka. – Wziął ją za rękę i lekko
poprowadził w kierunku konia.
– Wybieraj, gęś czy może masz ochotę na kaczkę. – Z przytroczonej torby wyciągnął chleb i podał jej.
– A więc? Kaczka czy gęś? Co podać? - Joanna zawahała się.
– Gęsina, będzie chyba mniej tłusta? Jak uważasz? – spytała.
– OK. Jedno i drugie dzikie, więc mało tłuszczu i tu i tu. Gęś będzie palce lizać. – Odwiązał ją od siodła, chwycił za nogi i skierowali się w kierunku domu.
– Głodny? Na pewno tak. Po polowaniu, na pewno Ci kiszki marsza grają… Pozwól że się odwdzięczę i Cię nakarmię. Ugotowałam coś dobrego na obiad…
Właściwie, to zjadłbym coś. Ale powinienem wrócić do domu.  Czeka tam na mnie ktoś i też by zjadł konia z kopytami.
– Masz gościa, nic nie mówiłeś że spodziewasz się kogoś. Kto to taki?
– To Rusłan, mój przyjaciel… - patrząc na niepewną minę Joanny, nie wytrzymał i roześmiał się.
– To ten pies, labrador co wpadł w moje sidła. Z dnia na dzień nabiera sił i teraz jest wiecznie głodny. Specjalnie dla niego wybrałem się na polowanie.
– Myślałam że masz gościa. – Zaśmiała się. – A to już stary domownik. Już chodzi?
– Zaraz zacznie biegać. Chodzi sam już po schodach, nie trzeba go wynosić pod krzaczek. Dziś kilka godzin wylizywał swoje rany na dworze. Mocno kuleje, ale myślę że do mego wyjazdu do miasta wydobrzeje i wyruszy ze mną. Wszystko jest na dobrej drodze. Muszę go jedynie wreszcie nakarmić, bo je w nieswoje duchy.
– Rusłan mówisz. Ładne imię. Sam Ci się przedstawił?
– Może nie tyle sam, co zaakceptował imię,  machając ogonem.
– Mam kilka kostek i dla niego. Dziś były na obiad pieczone żeberka. Zaraz je podgrzeję i tobie.
Weszli do pokoju. Joanna położyła chleb na kredensie, a kaczkę wzięła z rąk Jacka i zaniosła do spiżarki. Na płycie stały w blasze pachnące w całym pomieszczeniu żeberka, wraz z upieczonymi razem kartoflami.
– A skąd te ziemniaki w lesie? – spytał.
– A za domkiem jest ogródek. Jak tylko tu przyjechałam, posadziłam w nim koszyk znalezionych w spiżarni, pomarszczonych i zwiędniętych, kartofli. Odwdzięczyły  mi się i wyrosło ich dużo i duże. Poza tym są bardzo smaczne i zdrowe. Zaraz spróbujesz.
Podłożyła na żar, który tlił się jeszcze od obiadu, parę suchych polan. W mig zajęły się ogniem. Postawiła blachę z jedzeniem na środku płyty i przykryła specjalnie zrobioną przez kowala metalową przykrywką.
– Zaraz będą gotowe. – powiedziała.
Tymczasem zapraszam do stołu. Napijesz się czegoś?  Kawy? – kiwnął głową.

– Już wstawiam. Tu są ciasteczka do kawy. Widzę że jesteś zadowolony, polowanie udane?
– Tak, teraz, gdy ptactwa pełno to i upolować coś nie jest sztuką. Poza tym jest tu taka naturalna przyroda. Tyle zwierzyny i odludzie, to, raj dla myśliwych. Byłaś przy Czterech Dębach? Cudowne miejsce.
– Nawet nie wiem gdzie to jest. – odpowiedziała.
–To całkiem niedaleko. W dół za tym cyplem leśnym. Jakieś pół godziny konno. Piękne wielkie mokradło, śliczne jezioro, wiele zwierząt. Wspaniałe widoki. Muszę Ci to kiedyś pokazać. Jest tam piękne miejsce na piknik. I dojechać łatwo.
– Chętnie bym się wybrała.
W czajniku zawrzała woda. Joanna sprawnym ruchem nasypała kawy do imbryka i zalała. Postawiła na stół duże filiżanki i zaczęła się krzątać przy żeberkach. Przełożyła je do wzorzystej, srebrnej misy, a do drugiej już zwykłej nałożyła kartofle. Wszystko to postawiła na środek stołu, obok sztućców i talerzy.
– Wuala. – powiedziała i usiadła naprzeciw Jacka.
– Ja już jadłam, ale nabiorę trochę i zjem dla towarzystwa. Smacznego.
Jacek poczekał aż Joanna nałoży sobie, potem nałożył dla siebie. Spróbował.
– No miałaś rację kartofle delicje. Ale żeberka, pięknie przerośnięte mięsem. Gdzie Ci się taki smaczny zwierz uchował? Bo chyba nie upolowany. Zwierzęta z lasu Takich żeber nie mają.
– Tak, te żeberka są przygotowane i zakonserwowane. Ostatnia dostawa mego stryja. Dbają o mnie tutaj. Czasem dostarcza mi takie delicje od swojej żony.
–  Ano właśnie, pomyślałaś już coś na temat listy zakupów?
– Jeszcze nie, muszę zrobić przegląd, nie mówiłeś że dziś wpadniesz.
–  Oj przepraszam, nie zapowiedziałem się…
–  Joanna spojrzała na niego z wyrzutem. - Ej, ej… -
–  No co?  Tylko żartowałem…
–  Wiesz że jesteś tu zawsze miło widziany.
–  Wiem i jest mi bardzo przyjemnie. Polecam się na przyszłość… Jak coś będzie trzeba to masz jeszcze kilka dni na zrobienie listy. Bo jak wiesz, chcę wybrać się z Rusłanem, a on jeszcze nie ma za dużo siły. Twoja stryjenka dogadza Ci tutaj, żebra delicje. Aż mam wyrzuty sumienia, gdyby wiedziała że karmisz tu traperów…
– Halo! Oddać Ci gęś?
– W żadnym wypadku.
– A gęsią? – Zażartowała i zaśmiała się perliście. Jacek też się zaśmiał i powiedział.
– Miło widzieć cię w takim dobrym humorze. A mówiłaś że jesteś w dołku.
– Ty też, a wcale tego po tobie nie widać. Widocznie dobrze wpływamy na siebie.
– Też tak myślę. – Skończyli jeść, naleli sobie po filiżance kawy. Wkładając do ust twarde pierniczki zapijali je kawą.
– Dobrze wyglądam, – powiedziała Joanna z wypchanymi policzkami – bo i czuję się dobrze. Dawno nie miałam rzutu  choroby. Oprócz tego że może w każdej chwili zaatakować, to teraz czuję się wspaniale.
– Naprawdę miło mi to słyszeć.
– Muszę Ci coś wyznać... Zwierzyłeś mi się i powinnam opowiedzieć Ci teraz swoje losy. Ale, jeszcze na to za wcześnie. Muszę się najpierw sama z tym uporać. Poza tym to dłuższa historia. Opowiem Ci ją, gdy będziemy mieli więcej czasu.
– Nie ma pośpiechu Joanno, nie dlatego Cię odwiedzam. Do takich zwierzeń trzeba dojrzeć. Wiem o tym i rozumiem. Ja zwierzyłem się, bo miałem taką potrzebę i był wczoraj do tego wspaniały klimat. Poza tym, nigdy z nikim o tym nie rozmawiałem. To była potrzeba chwili… I wiesz co, ulżyło mi. Nie boli już tak bardzo jak o tym mówię. Umiesz wspaniale słuchać.
– Dziękuję. I ja rozmawiając z Toba nie czuję skrępowania. Jesteś moją pokrewną duszą.
– Zobacz, słońce już zachodzi, a ja ciągle tu siedzę i nie chce mi się nigdzie stąd ruszać. Dobrze mi tu, ale niestety musisz mnie wygonić. Bo zanim dojadę, będzie już ciemno, a pies głodny i muszę mu coś dać zjeść.
– Dam Ci dla niego kości z żeberek i trochę kartofli, zaraz Ci zapakuję. Poczekaj chwilę. Dziś będziesz miał czym Rusłana nakarmić. Ale jutro będziesz musiał coś mu sam przyrządzić. – Wstała i zaczęła się krzątać.
– Fajnie, dzięki. Jutro mam trochę zajęć i nie będę miał czasu wpaść do Ciebie. Ale po jutrze, może Rusłan wydobrzeje na tyle by wpaść w odwiedziny? No ale zobaczymy.
– Zapraszam. Jesteście tu zawsze miło widziani. – spakowała resztki i w torebce podała Jackowi. – Proszę to dla Rusłana.
– Dziękuję w jego imieniu.
Wstał, wziął od Joanny torbę i cmoknął jej dłoń na pożegnanie. To jak wszystko będzie dobrze i dopisze pogoda, pojutrze  wpadniemy. Miłego wieczoru i do spotkania. W drzwiach jeszcze raz odwrócił się i podziękował. Joanna już nie wychodziła, stanęła w drzwiach i obserwowała jak odwiązuje konia i na niego wsiada. Pomachali na pożegnanie do siebie. Jacek odwrócił się, spiął konia strzemionami i odjechał. Joanna długo odprowadzała wzrokiem znikającego w zacienionej ścieżce Jacka. Potem weszła do domu i zamknęła drzwi na skobel.

***

czwartek, 24 listopada 2011

20.

Rusłan najadł się i poszedł położyć się na swoim posłaniu. Jacek też już mógł spokojnie przygotować się do polowania. Przeczyścił dubeltówkę, przygotował naboje. Pomyślał że w powrotnej drodze może zajedzie do Joanny.
Zawiezie jej trochę świeżo upieczonego chleba i jak mu się poszczęści jakiegoś upolowanego ptaka. Ubrał się z myśliwska i spiął pasem z nabojami. Zostawiając psa w domu, poszedł osiodłać konia. Rozejrzał się raz jeszcze po obejściu, wsiadł na konia i ruszył stępa.
Postanowił zapolować przy czterech dębach. Tam zawsze szybko udaje się mu jakieś wodne ptactwo upolować.  Miał przed sobą kawałek drogi więc jak droga zrobiła się szersza, przeszedł w galop. Lubił czuć ten pęd i te równe jednostajne ruchy, uwalniające adrenalinę się w jego ciele.  
Nogi pracowały unosząc jego pochylone ciało nad końską grzywą. Kierował wtedy całym ciałem, pochylając się i ściskając konia kolanami. Wodzy używał rzadko, tylko w nagłych zwrotach i sytuacjach awaryjnych. Zresztą, koń znał już na pamięć całą okolicę i intuicyjnie wyczuwał gdzie powinien jechać.
Po kilkudziesięciu minutach zbliżył się do mokradeł. Zaczynały już się pojawiać trzciny, więc zwolnił, by w końcu zsiąść z konia i uwiązać go do pnia zwalonego drzewa. Szedł powoli, skradając się. Zarówno broń jak i całe jego spięte ciało, gotowe było, do wycelowania i oddania natychmiastowego strzału. Ale dziś nie było tak prosto. Przeszedł jeszcze z kilkaset metrów zanim wzbiło się w powietrze, stadko dzikich gęsi. Nie miał czasu do namysłu. Wystrzelił dwa razy. Trafił, te dwie najbliższe.   
Spadły ciężko w pobliskie szuwary. Załadował broń i ostrożnie poszedł w tamtą stronę. Nie miał kłopotu z ich odnalezieniem. Jedna wpadła w płytką kałużę. Tam gdzie teren był pokryty gęstą, wchodzącą na wodę trawą.
To ona rosnąc, tworzyła gęste dywany, czasem porośnięte wątłymi krzakami. Była też często urywana na silnym wietrze i pływała po jeziorze, tworząc ruchome wyspy.
Druga gęś spadła już do wody jeziora, ale szczęśliwie przy brzegu. Znalazł w pobliżu długą suchą gałąź i wiosłując nią, powoli przyciągnął ptaka do brzegu. Dobrze że miał na sobie długie do kolana gumowe buty, bez nich na pewno by się zamoczył. Przyczepił ptaki do paska i poszedł dalej w kierunku trzcin.
Spodziewał się upolować coś jeszcze. Ale spacer się przeciągał. Jeszcze musiała minąć godzina zanim natkną się na następną parkę. Znowu pewną ręką wystrzelił dwa razy i dwie kaczki spadły mu prawie do stup.                          
–  Plan wykonany a i z prezentem będę mógł zajechać do Joanny. –  pomyślał – Zadowolony skierował się w kierunku pozostawionego konia. Odszedł spory kawałek, więc i spacer miał długi. Był czas rozejrzeć się po okolicy.
Słońce kierowało się już ku zachodowi. Cienie, z rosnącego nieopodal wysokiego lasu, robiły się już dłuższe. Wchodziły na taflę wody i rosnące tam trzciny. Tworzyły piękną mozaikę barw na falach  połyskującego jeszcze w  promieniach słońca jeziora. Miejscami było ono zarośnięte wysokimi trzcinami, szumiącymi i kłaniającymi się obserwatorowi na wietrze. Gdzie indziej pływały po nim całe wyspy z połączonych ławic gąbczastych traw.  
W takich chwilach, przytłoczony widokiem tej dziewiczej przyrody, czół jaki jest mały. Jaki ma nieznaczny wpływ na to co go otacza. Jak przyroda się ciągle zmienia i kieruje się swoimi prawami. To co podziwiał jednej jesieni, do drugiej już nie istniało. To co latem mogło służyć całym  pokoleniom stworzeń jako pokarm. Zimą zamierało w bezruchu.
Czas ucieka. Wszystko rośnie, rozwija się, by w końcu obrócić się w pruchno, służące jako pokarm owadom, kryjówka gryzoniom, kompost. To co teraz jest piękne, zgnije i da początek nowemu życiu.
Poddając się takim, rozmyślaniom, doszedł w końcu do pasącego się konia. Dosiadł go, wspiął strzemionami i ruszył w kierunku lasu..
                     
                                                                                                                      *** 
19.

Wyłożył z blaszek na stół świeży, gorący chleb. Jego razowy zapach rozszedł się natychmiast po domu. Przetarł go czystą szmatką namoczoną w wodzie, by nie popękał. Teraz przydało by się masełko, uformowane w osełka, świeżo ubite w  maselniczce, położone grubo na ten świeżutki, ciepły jeszcze chlebek. Mmm, mniam...    
Rozmarzył się, przypominając dawne czasy, gdy jako mały chłopiec, spędzał lato u dziadków. Niestety dziadkowie już nie żyją. Nie ma już tego klimatu dawnych czasów, gdy beztrosko spędzał u nich wakacje i jeździł z rodzicami na  pachnące wypiekami święta. Zmarli, gdy zamieszkał tutaj, daleko od nich, od miasta, w lesie.
Bardzo przeżyli jego tragedię, był przecież ich ulubieńcem. Najpierw zmarł dziadek, a po pół roku, poszła w jego ślady babcia. Nie chorowali, odeszli bo przyszła na nich pora. Przeżyli szczęśliwie, całe swoje wspólne życie i zmarli prawie jednocześnie. Był na ich pogrzebach. Spotkał się tam z całą rodziną. Na pamiątkę z ich domu, wziął kilka drobiazgów, ułatwiających życie.
Teraz gdy pojedzie do miasta, znowu odwiedzi z tradycyjną wiązanką białych kwiatów, cmentarz i ich wspólny grób. Drugą wiązankę położy po sąsiedzku, na grób swoich kobiet. Laury i córeczki Leny.   
Przy ścieżce gdzie rośnie duży, największy na cmentarzu świerk, usiądzie naprzeciw ich grobów na ławeczce i będzie długo wspominał szczęśliwe chwile gdy byli jeszcze wszyscy razem.
  
                                                                                                   ***

środa, 23 listopada 2011

18.

Już od świtu Rusłan nie dał mu spać. Chodził od łóżka do drzwi skomląc cicho.
                    – Jejku, Rusłan. Spać mi nie dajesz. Na spacerek wyciągasz skoro świt. Litości… Powoli wstał łóżka i otworzył psu drzwi. Usiadł na schodach i ziewając raz po raz, obserwował psa i jego postępy w chodzeniu. Rusłan odzyskiwał już siły. Kulał jeszcze co prawda mocno, ale chodził i widać było jak z dnia na dzień wraca do formy. Gdy załatwił pod krzaczkiem swoje potrzeby, usiadł na trawie i zaczął lizać rany.
                    Był piękny poranek. Promienie słońca już zaczęły ogrzewać powietrze, mgiełka zaczęła się unosić i tylko w cieniu utrzymywała się jeszcze rosa. Gdzieniegdzie połyskiwały ażurowe, srebrne sieci pajęczyn
                    Jacek zostawił psa na dworze i sam wszedł do domu. Trzeba mu ugotować przecież coś do jedzenia. – pomyślał.
Rozpalił w piecu i zajął się przygotowywaniem posiłku. Ugotował dwie zupy z puszki. Sobie, wystarczyło by ją tylko podgrzać. Rusłanowi trzeba ugotować dodatkowo jeszcze porcję kaszy. Starczy jedzenia na dwa dni. Ale chyba, trzeba będzie coś do tego upolować. Jeszcze jedna gęba do wykarmienia i to bardziej wybredna. Pies nie potrzebuje soli i przypraw, ale za to posiłek musi być świeży.
                    Na polowanie wybierze się pod wieczór. Teraz zajmie zaplanowanym przygotowaniem i wypiekiem chleba.  Na razie zdjął z płytki podgrzane konserwy. A kaszę odstawił ma sam brzeg by powoli dochodziła. Poszedł do spiżarki po zaczyn, zostały z ostatniego razu. Teraz zaczął przygotowywać z niego chleb. Przyniósł dzieżę i potrzebne produkty. Cała praca zajmowała sporo czasu. Bo to i zaczyn musi dojrzeć, potem jeszcze i wymieszane ciasto.  
Gdy miał wolną chwilę, osiodłał szybko konia i pojechał po  tatarak nad rzekę. Jak wrócił wszystko już było gotowe. Piec rozgrzany, promieniujący ciepłem, ciasto w dzieży, wyrośnięte. Od razu załadował je do dwóch dużych blaszek. Poczekał aż znowu podrośnie, postawił na nich znak krzyża i wstawił do pieca. Piec nie był ani duży, ani przystosowany do pieczenia chleba, więc musiał pilnować by temperatura była przez cały czas odpowiednia. Musiał być cały czas w gotowości. Gdybym miał taki piec jaki jest u Joanny – pomyślał – było by dużo łatwiej.
Zmył naczynia i schował je. Zaniósł produkty i zostawiony na następny raz zaczyn, do spiżarki. Teraz mógł zająć się jedzeniem Rusłana. Wyłożył podgrzaną konserwę do wiaderka, do niej wsypał kaszę, dodał przegotowanej wody i wszystko dokładnie wymieszał. Część wyłożył od razu do miski, by ostygła.
Nakrył do stołu i sam mógł już spokojnie zjeść. Otworzył drzwi i zagwizdał na psa. 
                                                                                                  
                                                                                     ***

wtorek, 22 listopada 2011

17.

                    Gdy wrócił do domu, panował już zmrok. W drzwiach został przywitany przez kulejącego szczeniaka. Cieszył się bardzo że go widzi, merdał ogonem i popiskiwał.  Jacek postawił obraz Joanny na kredensie, ukląkł przed nim i czule przytulił.  
– Hej biedaku, jak tam, tęskniłeś? Jak to miło gdy ktoś wita cię w domu – zagadał – Głodny jesteś, chcesz coś zjeść? Zaraz nakarmię pieska zaraz. Dał mu wody i wylał resztę zupy do miski. Pies jadł szybko i z apetytem, rozpryskując przy okazji jedzenie dookoła.  
                    –  Aleś zgłodniał. Niebyło mnie kilka godzin, a jesz jakbyś jedzenia nigdy nie widział. –  uśmiechną się do siebie –  Znowu będę musiał ci coś ugotować, ale nie dzisiaj. Jutro z rana, dobrze? Dzisiaj już nie dam rady. Dobry piesek…
Przyniósł z podwórka kilka polan i rozpalił w piecu. Wstawił w imbryku wodę na kawę. Dobrze było by coś zjeść. –  pomyślał –   Cały dzień tylko na ciasteczkach to trochę za mało. Chociaż, co prawda, Joanna proponowała mu posiłek u siebie. Ale nie chciał jej robić kłopotu, poza tym, wtedy nie był głodny. Teraz jednak, po podróży w siodle, poczuł głód. Najszybciej było mu usmażyć jajka, więc poszedł do spiżarki, odkroił spory kawałek bekonu i sięgnął po jajka. Wziął od razu cztery. Potem ukroił dwie pajdy chleba.  Zapas chleba już mu kurczył i trzeba by było pomyśleć o upieczeniu nowego. Postanowił że jutro się tym zajmie.
Ogień rozpalił się i potrzaskiwał wesoło. Towarzyszył temu snop iskier wydobywających się co i raz do popielnika. Zaczynało się robić ciepło. Jacek przy patelni pogwizdywał cicho. Jeszcze chwila i wszystko będzie gotowe. Postawił talerz z jajecznicą na stole. Zmielił i zalał kawę.  Jej aromat jak zwykle szybko się rozszedł po domu. Jadł z apetytem. Ale mylił by się kto, że będzie jadł sam. Pies podszedł zaraz i poszturchując go swoim nosem, wymusił na Jacku, a to trochę chleba umoczonego w tłuszczu, a to kilka plasterków bekonu w jajku.
Po kolacji Jacek przyniósł z tarasu swój ulubiony fotel. Postawił przy stole tak, by mógł widzieć cały pokój. Nalał do szklaneczki wiśniowej nalewki i zapalił  skręta. U jego stóp, zaraz położył się pies. Unosił co i raz wzrok i patrzył mu w oczy. Jacek rozsiadł się wygodnie i zwrócił się do psa.  
–  No pies, fajnie, ale pora jakoś cię nazwać. Przecież nie będę mówił do ciebie pies, psina. Jak ci na imię? Burek, Łaps? A może Rusłan! Zawsze podobało mi się to imię. A tobie? Podoba ci się? Rusłan!...
–  Pies uniósł głowę i poruszył bez entuzjazmu ogonem – No widzisz, zostaniesz więc Rusłanem.

                                                                               ***

niedziela, 20 listopada 2011

16.

Wyjechał zaraz po śniadaniu. Do przejechania miał przecież spory kawałek. Wybrał najprostszą drogę. Pojechał brzegiem lasu. Potem glinianym duktem wzdłuż dębowego zagajnika, i na końcu w prawo, w żwirową ścieżkę prowadzącą przez sosnowy las. To tam po środku, jest ta piękna, duża polana, z widokiem na dolinę.  Ta sama zresztą, którą podziwia i ze swojego tarasu, tylko pod innym kontem.
Jednak tu jest porośnięta inną roślinnością. Rośnie tu buk, grab, klon i to one teraz pokrywają cały pagórek dywanem z różnokolorowych liści. Czerwone, brązowe i wszystkie odcienie żółci. Tworzą one wyspy w  śród traw i nadbrzeżnych trzcin, a rzeka, wspomagana przez bobry, tworzy rozlewiska i bagna. Co jakiś czas, widać żółte, wiotkie girlandy z brzozowych gałązek, podparte siwymi pniami. Przy brzegach rozlewisk zaś, rozłożyły się postawne olchy, o ciemnych brunatnych liściach.

Dojechał do środka polany. Słońce właśnie skryło się za warstwą białych chmur. Kolory drzew zmieniły barwę. Z jaskrawych, na stonowane,  jakby wyblakły. Na polanie nie było nikogo. Skierował się do prowadzącej ku chacie, leśnej ścieżki. Chatka stała na jej końcu. Nie była jedną z tych okazałych. Taki traperski domek. Za nim stała duża szopa, a trochę z boku, przy lesie stylowy, nowy, wychodek z dębowych heblowanych desek. Podwórek był spory. Była na nim długa belka do uwiązywania koni i studnia z daszkiem. Było i koryto do pojenia zwierząt.  Na podwórku nie było nikogo. Zsiadł z konia, uwiązał go do belki. Skierował się od razu w kierunku chaty. W drzwiach przywitała go Joanna. Widocznie zadowolona z jego odwiedzin.
– Witam sąsiada – powiedziała wesoło.
– Co pana Jacka sprowadza w te strony? Czyżby jakieś interesy?
– Dzień dobry – odpowiedział – Postanowiłem panią odwiedzić… ot tak, bez okazji.
Wyglądała inaczej niż ostatnio, swobodniej.  Też skromnie, ale jakoś bardziej lekko i elegancko. Jej głos brzmiał dźwięczniej i weselej. Oczy błyszczały, a rozpuszczone włosy falowały na wietrze.
                    Mieszkamy tutaj tylko my we dwoje, wpadłem więc zobaczyć czy wszystko w porządku i porozmawiać przy butelczynie mojego jeżynowego wina. – Powiedział wręczając trzymany w ręku trunek.
                    – W takim razie zapraszam.
Odwróciła się otwierając szeroko drzwi zapraszając gościa do środka. We wnętrzu panował przyjemny półmrok. Przez nieduże okna wpływało do środka, przytłumione nieco światło z podwórka. Dwuizbowe wnętrze niewiele różniło się od wnętrza jego domu. Po środku salonu leżał duży beżowo-czerwony dywan. A na nim stał masywny stół z sześcioma nie mniej solidnymi rzeźbionymi krzesłami.

W prawym rogu przy ścianie oddzielającej pokój od, sypialni, stał kaflowy piec z czteropalnikową płytą. Za nim okno,  i duży kredens. Obok niego, zlew z ręczną pompką do wody i szafka. Na lewo znowu okno i szafa na ubrania. Chociaż okno było otwarte, panowało tu przyjemne ciepło rozchodzące się od pieca.
                    – Ależ tu przytulnie – stwierdził – Nigdy nie byłem w środku. Te zabytkowe meble… Dają taki dostojny klimat i jednocześnie nie przytłaczają.
                    – Też mi się tu podoba… Proszę usiąść przy stole.
To chata mego stryja. Swego czasu, gdy mu się lepiej wiodło, postawił sobie chatkę w lesie, daleko od ludzi.  To było po śmierci jego pierwszej żony.  
– Opowiadając postawiła na stole dzbanek lemoniady i szklanki. A koło wazonu polnych kwiatów stojących na serwetce, ustawiła paterę ciastek wyjętych z kredensu i dwie lampki do wina.
Usiadła, naprzeciw Jacka.
                    – A co tam u pana? Złapał pan ostatnio coś w sidła? – spytała
                    – Ano właśnie, – powiedział i machał ręką. – Mam zamiar skończyć ten cały zbójnicki proceder. Po prostu mam wyrzuty sumienia. W sidła wlazł pies, roczny szczeniak. Bardzo się pokaleczył, teraz dochodzi do siebie u mnie w domu. Piękny pies, labrador.  
                    – A skąd się wziął labrador na tym odludziu?
                    – Nie mam pojęcia Sam jestem zdziwiony. Pewnie odszedł za daleko od właściciela i się zgubił. Ten szukał go wszędzie, aż nieszczęśnik wlazł w moje sidła. Dobrze że nie natknął się na wilki.   
Joanna, brała po kolei szklanki i nalewała lemoniadę. – Proszę – Podała jedną Jackowi. Wypili po łyku.

Wypijmy za te nasze pierwsze sąsiedzkie odwiedziny. Jacek sięgnął po butelkę z winem. Wyjął z kieszeni scyzoryk z korkociągiem i rozkorkował butelkę. Nalewał delikatnie wino do kieliszków, poczym jeden podał Joannie.
                    –Na zdrowie! – Unieśli kieliszki, i zabrzęczało szkło.
– Za spotkanie – Powiedziała Joanna. wypili trochę i odstawili kieliszki.
– Mmm… Smaczne.
– Dziękuję, specjalność rodzinna. Mam tego jeszcze sporo w piwniczce. Jeszcze nie raz możemy się spotkać.
– Więc, proszę wpadać częściej. Zapraszam. Mam jeszcze trochę przetworów to i ciasteczek mogę upiec.
                    – Na pewno skorzystam. A tak przy sposobności – wtrącił – Wybieram się za kilka dni do miasta sprzedać skóry i  przy okazji uzupełnić zapasy. Może i Pani coś kupić?
             –Wiesz co, Jacku? Dziwnie to jakoś brzmi … Pan. Pani. Myślę że w tych warunkach to za bardzo oficjalnie. Może przejdziemy na ty? – Zaproponowała Joanna.
           – Masz rację, chciałem to samo zaproponować. Uśmiechnął się. Wzięli kieliszki do rąk i znowu zadźwięczało szkło.
– Jacek, –  
– Joanna–
– No to jesteśmy już prawdziwymi sąsiadami. – Uśmiechnęli się patrząc sobie w oczy.  

– Wiesz co Jacku, odnośnie Twego wyjazdu. Muszę się zastanowić. Zrobię listę i przed odjazdem ją Ci dam. Dobrze?
– OK. Pasuje. Jak będę wyjeżdżać to wpadnę. Muszę posprzedawać te skóry, i tak przecież już ich nie przybędzie.
– Widzę że naprawdę wzięło Ciebie na wyrzuty sumienia. Musiał Cię nieźle zdołować ten widok psa w sidłach?    
– Wiesz, nie tyle ten widok, co jego uwolnienie. Zaplątał się solidnie i musiał bardzo cierpieć zanim go uwolniłem.
A nie było to dla mnie przyjemne, zwłaszcza potem, gdy zdałem sobie sprawę że to przeze mnie ta jego męczarnia.
Gdy zawiozłem go do domu, przemyłem mu rany i popatrzyłem w jego zamglone oczy, to  pierwsze co mi przyszło do głowy to pojechać zaraz i zniszczyć wszystkie wnyki.
                    – Bardzo to przeżyłeś, współczuję i Tobie i jemu. Tylko co Ty teraz biedaku będziesz robił? – spytała uśmiechając się.
                    – No właśnie… Myślałem żeby sobie kupić kozę. – Joanna zaśmiała się i powiedziała:
                    – No… Wyobraziłam sobie Ciebie jak ją codziennie doisz. Od tyłu. Cha, cha, cha…
                    – Eee tam… Wiesz, że oprócz jaj, nie jadam w ogóle nabiału. Marzy mi się serek, masełko, mleko.
                    – To kup sobie krowę.
                    – Krowie trzeba zrobić mnóstwo siana ma zimę. Trzeba codziennie doić, a gdzie ja byka znajdę?
                    – No tak, to jest problem, sam jej nie poradzisz. Cha, cha, cha. Koza to mniejszy kłopot… 
– Puść babę samą do lasu… – Spojrzał spod oka na Joannę i zaczęli się wesoło śmiać z siebie. Umoczyli usta w winie.
– A tak właściwie, myślałem o parce.  
– Wiesz co… To chyba dobry pomysł. Tylko że słyszałam o kozim serze. Ale o kozim maśle i śmietanie? Pewnie i z mleka koziego też da się je zrobić, ale trzeba więcej kóz. – powiedziała – Więc chyba jednak lepiej krowa?
– A co z bykiem? – Znowu zarechotali.  
– Trzeba to dobrze przemyśleć.
Jacek dolał wina do kieliszków. Wzięli po pierniczku.
                    – A jak dajesz sobie radę tu sama? Bo tak się zastanawiałem, czy ktoś Cię tu odwiedza? Czy uzupełnia zapasy?
                    – Miło że pomyślałeś o mnie. Umówiliśmy się ze stryjem, że raz w miesiącu wpadnie tu w odwiedziny. Nie wiem, ile czasu tu sama wytrzymam. Ale jestem tu już ponad trzy miesiące i bardzo mi się tu podoba.
                    – Trzy miesiące? Cale lato. To co robiłaś że cię nie spotkałem?
                    – Mówiłam Ci Jacku, przyjechałam tu by nabrać dystansu, do siebie, choroby. Narobiłam wiele głupstw.
                    – A mogę wiedzieć na co chorujesz? Bo nie wyglądasz na chorą, a mówisz o chorobie bardzo źle.
Spuściła wzrok, spoważniała, zaczęła się zwierzać.
– Bo widzisz, to paskudna choroba. Najczęściej są tak zwane rzuty, po nich następuje poprawa.  Prędzej czy później zaatakuje i ustąpi lub nie. Nie wiesz tego i nikt ci tego nie powie.  Jest źle, ale się już do niej przyzwyczaiłam . Leczę się, rehabilituję,  potem długo wracam do siebie. Nigdy nie cofa się do tego stanu jak było. Zawsze jest jakiś uszczerbek na zdrowiu.  Najczęściej przechodzi po tabletkach, ale bywa że potrzebuję kroplówki. Na początku byłam kilka razy w szpitalu. Długo mnie badali i stwierdzili Stwardnienie Rozsiane…
                    – Mało wiem o tej chorobie. Ale czy nie powinnaś być bliżej lekarza. Tak daleko w lesie, to chyba niebezpieczne?
                    – Być może. Ale tutaj czuję się dobrze i na razie zostanę. 
Jednak, kończmy ten temat. – wstała – Zobacz skończyłam malować obraz. Co o nim sądzisz?
Przyniosła z sypialni i płótno które malowała na polanie. Przedstawiał widok z polany, na rozpościerającą się w dali dolinę. Na płótnie było widać mgłę pokrywającą rzekę i mokradła. Jaskrawe promienie słońca odbijające się w liściach drzew i na pagórkach. Kontury kształtów, tak jak u impresjonistów, były lekko rozmazane, jednak kolory oddawały świetnie cały klimat doliny.  
                    – Wspaniałe! – zawołał – Mówiłem że świetnie malujesz. Oddajesz cały ten fascynujący klimat na swoich płótnach. Piękne, delikatne barwy. No i ta nasza dolina. Podziwiam Cię, powinnaś robić wystawy swoich prac i wernisaże. – spojrzał na Joannę i uśmiechnął – Przepowiadam ci sławę i bogactwo.  
– Ładnie mówisz Jacku. Podoba mi się ta ocena.  – powiedziała z uśmiechem i podała mu obraz.
– Chciałabym żeby wszyscy tak sądzili… Proszę to jest prezent ode mnie.
                    – Ale … – zaoponował, lecz Joanna nie dała mu dojść do słowa.
                    – Tak, tak. Podobno pierwsze dzieło trzeba sprezentować komuś życzliwemu. A to jest właśnie te pierwsze, a Ty tym życzliwym.   
                    – No to w takim razie, dziękuję, powieszę go na honorowym miejscu i oprawię w ramy. Bardzo się cieszę.
Dziękuję za słowa – komuś życzliwemu. Miło że tak uważasz. Aż się wzruszyłem…  
                    – Tak Jacku uważam! Tobie pierwszemu pokazałam płótno i Ty mnie zmobilizowałeś do namalowania następnego. Wiesz ile to dało mi satysfakcji? To ja Ci dziękuję.
               – Czuję się speszony jak tak mówisz. – Zasłonił ręką czoło, zamarł na chwilę w tym teatralnym geście i powiedział. Zamilcz kobieto, zamilcz. Nie zniosę tego więcej…  – Roześmieli się.  
                    – No to w takim razie wypijmy za Twój talent Joanno!
                    – I za wszystkich utalentowanych. – znów zadźwięczało szkło.
                    – Wspaniale mi się z Tobą rozmawia. Czasami miesiącami nie mam do kogo ust otworzyć. Gadam do konia, do siebie. Dobrze że tu jesteś. Nie zdziwaczeję do końca.  
Joanna popatrzyła na jego twarz i spytała poważniejszym tonem.
                    – A Ty Jacku, czemu się tu osiedliłeś? Też uciekasz od czegoś? A może jesteś poszukiwany listem gończym? – zażartowała
                    – Nie, nie jestem ani przestępcą ani zboczeńcem. No może trochę… – uśmiechnął się – Mieszkam tu sam od kilkunastu lat. A czy uciekam?..
– Można powiedzieć że tak. Miałem farmę, wspaniałą rodzinę, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie...
Jednak podczas jednej z moich nieobecności w domu, przyszedł bandyta i… zamordował mi i żonę i córkę… Wszędzie była krew i te zbezczeszczone  zwłoki… To było straszne. – wspominał beznamiętnie –  Nie, nie mogłem już tam żyć… Nie mogłem sobie z tym poradzić…   
                    – Boże drogi! Jacek, przepraszam… Nie miałam pojęcia. Tak mi przykro. To straszne!  
Przez stół, chwyciła jego dłoń. Zaczęła ją głaskać. Na jej twarzy pojawił się szczery smutek. Ze współczuciem popatrzyła mu prosto w oczy. Jacek podniósł wzrok znad stołu i odwzajemnił spojrzenie. 
Na chwilę zapanowała cisza. Potem zaczął opowiadać dalej.
– Nie wiedziałem że dom był obserwowany. Dowiedziałem się o tym dopiero podczas śledztwa.
Nie było dla nikogo tajemnicą, że spodziewam się, ponad stu sztuk owieczek. W przeddzień jak zwykle, pojechałem do banku po pieniądze. Doradzili mi tam, bym nie trzymał pieniędzy w domu, bo to niebezpieczne. Że mogę przecież użyć przelewu. Była to dla mnie pewna nowość, ale skorzystałem z ich rady.
Załatwiłem jeszcze kilka spraw i wracałem do domu. Po drodze za miastem, spotkałem posłańca który powiedział, że jutro po południu owce dotrą na miejsce. Umówiliśmy się, że spotkamy się przy banku w mieście. Zajdziemy i przeleję im tam całą sumę. Będzie to mój pierwszy raz, więc nauczą mnie tam jak to się robi, abym wiedział przy następnej dostawie. Potem, pojedziemy razem na farmę.      
Pomyślałem że to dobre rozwiązanie. Z rana pojadę do miasta, zamówię karmę. Umówię się ze stryjem Laury by mi pomógł w rozładunku. Potem bank, chwila oczekiwania i powrót z owcami do domu.

Nic nie zapowiadało tragedii. Obrządziłem się, zjadłem. Ułożyłem córkę do snu i jak zwykle wieczorem, zaplanowaliśmy z żoną jutrzejszy dzień. Wstałem o świcie i cicho by nikogo nie obudzić wyjechałem do miasta.
Kilkanaście minut potem, pod dom podjechał mężczyzna samochodem dostawczym. Wybijając lufcik w oknie, dostał się do środka. Obserwował jakiś czas nasz dom z pobliskiego lasu i wiedział że wyjechałem skoro świt. Ukradł gdzieś samochód i czekał na dogodny moment. Musiał się przygotowywać jakiś czas i podsłuchać moją rozmowę, bo był pewny że w domu są pieniądze na zakup owiec. Miał już kłopoty z prawem, kilka lat przesiedział w więziennym szpitalu psychiatrycznym.    
Nie wiem dlaczego nie zaatakował w nocy, gdy byłem w domu, tylko czekał na moment gdy żona i córka zostaną same. Wpadł z nożem do sypialni i zażądał pieniędzy. Gdy zorientował się że ich nie ma i nici z jego planu, wściekł się i zaczął się nakręcać. Rozwalał  sprzęty, demolował mieszkanie. Związał żonę i Lenę. Zaczął się nad nimi znęcać i wypytywać o wartościowe przedmioty. Nie mieliśmy ich za wiele i to go jeszcze bardziej sfrustrowało. Może dlatego zrobił to co zrobił?
Zgwałcił Laurę na oczach kilkunastoletniej córki i zadźgał ją nożem. Gdy podszedł do Leny, ta już wiedziała już co ją czeka. Broniła się, widać było że ją bił.  Nie miała siły biedna i uległa. Zrobił z nią to co z matką. To zboczeńca chyba usatysfakcjonowało i uspokoiło, bo znalazł w barku Burbona i nalał go sobie do szklanki. Wypił sporo, przysiadł przy stole.
Pewnie myślał co zrobił i co ma teraz uczynić. Może w końcu dotarło do niego co zrobił i opanowała go chęć ucieczki? Załadował to co znalazł wartościowego do samochodu i ruszył. Opatrzność jednak czuwała i nie dała mu odjechać w spokoju. Jadąc z górki, stracił panowanie nad kierownicą. Zjechał z drogi w rów i dachując kilkakrotnie, zatrzymał się na drzewie. Nie zginął od razu, nie mógł się uwolnić, wykrwawiał się pomału i umarł w męczarniach.
                    Przerwał swą opowieść. Joanna nie mogąc znaleźć słów, też milczała. Trzymała rękę Jacka i cały czas głaskała. W oczach jej widać było łzy. Płakała. Jacek miał oczy suche, nie miał już siły płakać. Na jego twarzy zagościł jednak, grymas bólu i cierpienia. Milczeli chwilę, a wzrok wbili w swoje ściskające się na stole dłonie…  
                    – Gdy jechaliśmy w południe do domu – kontynuował – ujrzeliśmy wypadek przy drodze. Zatrzymaliśmy się, by zobaczyć co się stało. Wydarzył się dawno więc nie mogliśmy już pomóc. Powiadomiliśmy o tym, CB-radiem z ciężarówki, policję. Gdy  spoglądnąłem do rozbitej furgonetki, zobaczyłem rzeczy z naszego domu. Zaniepokoiłem się. Powiedziałem o swoich obawach teściowi i zostawiając jednego z pomocników na przyjazd Policji, ruszyliśmy śpiesznie do domu. Co tam zobaczyliśmy, było szokiem i dla nas i ludzi z firmy handlującej owcami. Nie wiedzieliśmy co robić. To oni zawiadomili policję, zadecydowali co zrobić z owcami, zadzwonili do rodziny.
Po okresie niedowierzania, miotania się w rozpaczy i szoku, usiadłem sam na ganku i siedziałem tak odrętwiały do rana. Czekałem aż koroner i policja skończą w domu wszystko, co do nich należy. To wtedy postanowiłem że sprzedam wszystko i wyjadę. Że zostawię wszystkich, i zamieszkam sam gdzieś na odludziu.
                    – Podbródek Joanny drżał. Nic nie powiedziała, kiwała tylko głową i głaskała dłoń Jacka.
                                                                                                  ***