Łączna liczba wyświetleń

piątek, 31 maja 2013

              205. CD.
             Janusz już nie pracuje i nie szuka pracy. Zajmuje się domem. Gotuje obiady, pierze, sprząta. Bawi się komputerem, chodzi do klubu poćwiczyć. Pisze Bloga, wspomnienia, i kompletuje artykuły do rodzinnego archiwum… Czy takie życie go satysfakcjonuje?
Nie…
Wolałby pracować, dorzucić coś do budżetu domowego. Jednak znalezienie pracy w jego stanie i w czasie kryzysu, graniczy z cudem.
Żyją sobie teraz z żoną spokojnie. Odwiedzają znajomych, robią czasem wycieczki. Byli w Danii, Grecji, Czechach i Austrii. Żyją z renty, pensji Marysi i ze skromnych oszczędności które im zostały po sprzedaży gospodarstwa.
Czy to wystarczy? Musi…
***
Jaki wpływ miała choroba na jego życie? Uważam że do czterdziestki, żaden. Choroba zaatakowała go przed trzydziestką, ale nikt o tym fakcie go nie poinformował. Zresztą nie były to przecież jakieś poważne objawy… No może z wyjątkiem tych kilku tygodni z zapaleniem nerwu twarzowego.
Chyba dopiero pobyt w szpitalu i diagnoza uświadomiła mu, że może to być naprawdę coś poważnego. Jednak nawet i wtedy, choroba przez kilka lat, fizycznie mu nie przeszkadzała. Mógł pracować (z pewnymi wyjątkami) i to nawet ciężko. Robił to zresztą ku swojej wielkiej radości i satysfakcji… 
Myślę że dopiero po ukończeniu czterdziestu lat, zdał sobie sprawę że słabnie. Że jak praca, to wyłącznie przy komputerze… Był dosyć sprawny, gdy przystąpił do programu i podano lek… Jednak czy spodziewał się poprawy będąc przez rok królikiem doświadczalnym biorącym być może placebo?
Tysabri, nie ma leczyć SM – u, ma tylko powstrzymywać chorobę. No i chyba u Janusza tak to działa…
***
Największy jednak wpływ na jego życie, nie miała choroba, tylko depresja. To przez nią o mało nie stracił rodziny. To przez nią miał ogromne trudności z odbudowaniem poprawnych stosunków z rodziną i z bliskimi. 
Nieufność innych co do jego osoby, to chyba to co najbardziej mu teraz doskwiera…
Jako „ciężko” doświadczony w tym temacie, może i często to robi, wczuwając się w podobne sytuacje, umiejętnie komuś doradzić.
Nie tylko on jeden ma przecież „patent” na depresję i problemy. Dołki psychiczne ma wiele osób…
Janusz w wielu miejscach szukał pomocy i wie gdzie taką pomoc można znaleźć. Rozumie co inni przeżywają…  
Ci pozostawieni sami sobie, rozdarci, żyjący w dwóch rzeczywistościach, nie umiejący sobie poradzić z upiornymi, wyimaginowanym spektaklami w swojej głowie …
Wielu jego znajomych nie wytrzymało presji środowiska i popełniło samobójstwa. Wielu miało problemy z alkoholem. Jedni wyszli z tego, inni niestety zmarli.
To należy też do bagażu jego doświadczeń...
Tak. To prawda, że choroba, niepełnosprawność, wypadek, a nawet problemy w rodzinie, wpływają na przewartościowanie całego życia. To co kiedyś dodawało skrzydeł, wydawało się ważne, naturalne i zrozumiałe, okazywało się nagle czymś pozornym i zbytecznym…   
Mówiąc to wszystko,  nie należy zapominać, że Janusz miał wsparcie… Obok były osoby, które walczyły o niego… Instynktownie, z poświęceniem, z wiarą.
To właśnie oni, gdy zachorował, zaspokajali jego potrzeby na które nie było go stać. Oni uczestniczyli w jego chorobie nawet swoim kosztem. 
Trzeba uwzględnić także i ich wkład w walkę z tą chorobą. Gdyby nie oni, ich poświęcenie i wsparcie, już dawno musiał by się ubiegać o pomoc, zasiłki i refundacje. Być może straciłby dom, poczucie godności, możliwość leczenia…
Nad jednym się jeszcze zastanawiam kończąc ten wywód… Na ile choroba, czy depresja Janusza wpływała na atmosferę panującą w domu?… - Na ile jego  zaprogramowane przez naturę zachowanie?… A na ile nieumiejętna, impulsywna, intuicyjna wręcz atmosfera panująca w tym czasie w śród członków jego rodziny?…
Odpowiedź jest nadzwyczaj trudna, albo wręcz odwrotnie, bardzo łatwa. Jednak ja nie potrafię na nią jeszcze odpowiedzieć…  
Wiem jedno… Mimo „pewnych przeszkód” w życiu, Janusz jest jednak dużym szczęściarzem…
CDN…       
***

środa, 29 maja 2013

              204. CD.
Po kilkunastu miesiącach, dzięki Urzędowi Pracy i odbytym kursom, Janusz znalazł pracę w studiu graficznym, w firmie robiącej opakowania. Zatrudniono go w ramach aktywizacji zawodowej osób niepełnosprawnych. Pracodawcy dostawali duże dofinansowanie do tych miejsc, a niepełnosprawni mieli pracę.
Była to jego najlepsza i najlżejsza praca. Niestresująca, we wspaniałym młodym zespole. Zajmował się głównie wprowadzaniem do komputera danych z prac stworzonych przez grafików. Pracował po 7 godzin, na popołudniową zmianę.
Przy okazji poznawał programy graficzne, wspomagając się książkami znalezionymi w firmie i podglądając pracę grafików. Jego wiedza szybko rosła. Nabierał poczucia własnej wartości            Szanowano go tam i lubiano. Niestety po roku został zwolniony z powodu braku dalszego finansowania z PEFRON-u
Głupim, oficjalnym wytłumaczeniem zwolnienia stał się problem w pracy, należący do kompetencji informatyków. No cóż bywa i tak.
            Wziąć jednak trzeba pod uwagę, że w tym roku firma pokryła koszty jego okularów, pobytu w sanatorium, jak również jego samodzielnego dokształcania się, za które musiałby na kursach sporo zapłacić. Skorzystał w sumie więc dużo...
Jednak sam moment zwolnienia okazał się bardzo niesympatyczny. Szefostwo nie wykazało ani krzty zrozumienie i wyczucia.  Przychodząc do pracy jak zwykle, jego bezpośredni przełożony zaprosił go do pokoju i oznajmił, że już nie pracuje bo popełnia błędy. Musi zaraz opuścić firmę i oddać identyfikator. Nie było czasu na reakcję i tłumaczenia…
To był wielki szok nie tylko dla Janusza, ale i kolegów z pracy. Wyprowadzono go „ze szklanymi oczami”,  jak przestępcę, bez możliwości pożegnania.
Zakład miał swoje tajemnice służbowe, które były chronione dokumentem lojalnościowym. Być może to zabezpieczenie, było przyczyną tak szybkiego wyprowadzenia go z zakładu. 
Być może powinien był walczyć, ale tak naprawdę nie dano mu nawet takiej szansy…
CDN.
***

wtorek, 28 maja 2013

                   203    CD.
Twisteden koło Kevelaer. To tam znajdowała się filia firmy zajmująca się produkcją pieczarek. Działała w adoptowanych do tego celu Amerykańskich bunkrach. Dzierżawiła tylko ich część. Sporo zajmowały stajnie, garaże, warsztaty, lub magazyny.
Obsługiwały one w większości zawody sportowe. Konie, zwane kłusakami, ciągnęły za sobą lekkie, dwukołowe sulki, czyli pojazdy podobne do rydwanów. Kierowali nimi prawie leżący na nich  woźnice.
Bunkry wynajmowane przez Heveco były duże i żelbetonowe. Pokryte były darniną i krzakami, by z lotu ptaka nie można było ich dostrzec. Posiadały wielkie pancerne drzwi, otwierane za pomocą bloczka łańcuchowego. Budowle były klimatyzowane. Wielkie półki przywożono ciężarówkami co dwa dni z wytwórni, kompostu. Często już rosły na nich dorodne pieczarki.
Januszowi bardzo podobała się ta praca. Pracował z młodymi chłopakami, zdrowymi i silnymi. Nie przyznawał się, że choruje na SM. Chwilowe niedyspozycje zwalał na karb zmęczenia. Był szczęśliwy, że daje radę. Po kilku dniach doszedł do wniosku, że ma jeszcze sporo wolnego czasu i poprosił szefów o więcej pracy. Nie po to przecież przyjechał, by odpoczywać, ale by najszybciej zarobić jak najwięcej Marek.
No i dano mu tą szansę. Zarabiał, najwięcej ze wszystkich. Pracował do dwudziestej trzeciej. Zaczynał pracę o trzeciej. Szefostwo było z Janusza pracy bardzo zadowolone.
W czasie urlopu przyjechała do niego Marysia. Przygotowywała mu posiłki, gdyż schudł bo brakowało mu na nie czasu.  Robiła przetwory z rosnących na bunkrach jeżyn. Smażyła pieczarki i składała do weków, aby zabrać je później do domu. Znalazła też obok dorywczą pracę.
Szefostwo poznało Marysię i zaproponowali jej pracę na następny rok. Dostała też propozycję pracy w Święta i Nowy Rok dla czterech osób, gdy większość robotników wyjeżdżała do domów. Chętnie skorzystali z tego zaproszenia, wzięli jeszcze córkę i koleżankę Marysi z pracy.
***
Latem przyjechali już razem na trzy miesiące, pracowali ile tylko się dało. Janusz pomagał Marysi, a Marysia jemu. Gdy brakowało czasu na robienie posiłków, zarabiali na tyle dobrze by kupować sobie jedzenie w restauracji.  
Pod koniec pobytu  atmosfera między nimi a resztą pracowników, pochodzących w większości ze Śląska, zaczęła się pogarszać. Różnica w zarobkach była bardzo duża. Ślązakom się pracować nie chciało, ale D-Marki lubili.
Powrócili tam jeszcze za rok, ale choroba postępowała i Janusz już się bardziej męczył. Ślązacy, w większości już jawnie, robili im na złość. Zawiść ich była duża... Szefostwo zauważyło te nieprzyjemne incydenty i nie mogło ich dłużej ignorować.
Choć Janusz i Marysia byli lubiani przez szefów,  na następny rok już nie zostali zaproszeni. Podlasie było w mniejszości, a szefowie nie lubili mieć z pracownikami problemów.
Szkoda, bo już największe kredyty mieszkaniowe zostały spłacone. Mogli by już zarabiać na inne potrzeby… Była to pamiętna jesień ataku terrorystycznego na wieże W.T.C.
Marysia, podczas urlopów, jeszcze przez ładnych kilka lat jeździła do Niemiec zarabiać w innej pieczarkarni, w szklarni przy kwiatach, i w hotelu.
Janusza stan, nie pozwalał już na podejmowanie się tak forsownych zajęć.
Odwiedzając później bunkry, Marysia dowiedziała się, że hodowano tam pieczarki jeszcze tylko przez trzy lata. Potem wszystko zostało wywiezione, przeniesione do Horst i zamknięte na kłódki. Sporo z tych bunkrów zostało zamienionych na domy, bungalowy i obiekty wypoczynkowe.         
CDN…                                                                      
***

                 CD.
Twisteden koło Kevelaer. To tam znajdowała się filia firmy zajmująca się produkcją pieczarek. Działała w adoptowanych do tego celu Amerykańskich bunkrach. Dzierżawiła tylko ich część. Sporo zajmowały stajnie, garaże, warsztaty, lub magazyny.
Obsługiwały one w większości zawody sportowe. Konie, zwane kłusakami, ciągnęły za sobą lekkie, dwukołowe sulki, czyli pojazdy podobne do rydwanów. Kierowali nimi prawie leżący na nich  woźnice.
 Bunkry wynajmowane przez Heveco były duże i żelbetonowe. Pokryte były darniną i krzakami, by z lotu ptaka nie można było ich dostrzec. 
Posiadały wielkie pancerne drzwi, otwierane za pomocą bloczka łańcuchowego. Budowle były klimatyzowane. Wielkie półki przywożono ciężarówkami co dwa dni z wytwórni, kompostu. Często już rosły na nich dorodne pieczarki.
Januszowi bardzo podobała się ta praca. Pracował z młodymi chłopakami, zdrowymi i silnymi. Nie przyznawał się, że choruje na SM. Chwilowe niedyspozycje zwalał na karb zmęczenia. Był szczęśliwy, że daje radę. Po kilku dniach doszedł do wniosku, że ma jeszcze sporo wolnego czasu i poprosił szefów o więcej pracy. Nie po to przecież przyjechał, by odpoczywać, ale by najszybciej zarobić jak najwięcej Marek.
No i dano mu tą szansę. Zarabiał, najwięcej ze wszystkich. Pracował do dwudziestej trzeciej. Zaczynał pracę o trzeciej. Szefostwo było z Janusza pracy bardzo zadowolone.
W czasie urlopu przyjechała do niego Marysia. Przygotowywała mu posiłki, gdyż schudł bo brakowało mu na nie czasu.  Robiła przetwory z rosnących na bunkrach jeżyn. Smażyła pieczarki i składała do weków, aby zabrać je później do domu. Znalazła też obok dorywczą pracę.
Szefostwo poznało Marysię i zaproponowali jej pracę na następny rok. Dostała też propozycję pracy w Święta i Nowy Rok dla czterech osób, gdy większość robotników wyjeżdżała do domów. Chętnie skorzystali z tego zaproszenia, wzięli jeszcze córkę i koleżankę Marysi z pracy.
***
Latem przyjechali już razem na trzy miesiące, pracowali ile tylko się dało. Janusz pomagał Marysi, a Marysia jemu. Gdy brakowało czasu na robienie posiłków, zarabiali na tyle dobrze by kupować sobie jedzenie w restauracji.  
Pod koniec pobytu  atmosfera między nimi a resztą pracowników, pochodzących w większości ze Śląska, zaczęła się pogarszać. Różnica w zarobkach była bardzo duża. Ślązakom się pracować nie chciało, ale marki lubili.
Powrócili tam jeszcze za rok, ale choroba postępowała i Janusz już się bardziej męczył. Ślązacy, w większości już jawnie, robili im na złość. Zawiść ich była duża... Szefostwo zauważyło te nieprzyjemne incydenty i nie mogło ich dłużej ignorować.
Choć Janusz i Marysia byli lubiani przez szefów,  na następny rok już nie zostali zaproszeni. Podlasie było w mniejszości, a szefowie nie lubili mieć z pracownikami problemów.
Szkoda, bo już największe kredyty mieszkaniowe zostały spłacone. Mogli by już zarabiać na inne potrzeby… Była to pamiętna jesień ataku terrorystycznego na wieże W.T.C.
Marysia, podczas urlopów, jeszcze przez ładnych kilka lat jeździła do Niemiec zarabiać w innej pieczarkarni, w szklarni przy kwiatach, i w hotelu.
Janusza stan, nie pozwalał już na podejmowanie się tak forsownych zajęć.
Odwiedzając później bunkry, Marysia dowiedziała się, że hodowano tam pieczarki jeszcze tylko przez trzy lata. Potem wszystko zostało wywiezione, przeniesione do Horst i zamknięte na kłódki. Sporo z tych bunkrów zostało zamienionych na domy, bungalowy i obiekty wypoczynkowe.         
CDN…                                                                      
***

poniedziałek, 27 maja 2013

               202. CD.
Większość tego co udało im się zaoszczędzić, pochodziło z ich pracy w Niemczech. W czasie gdy pracowali za granicą, dziećmi zajmowała się Janusza mama. Wszyscy troje zdawali sobie sprawę, że dobre samopoczucie Janusza nie będzie trwało długo. Że potrzebne są zmiany…   
Praca w gospodarstwie jest stresująca i ciężka. Sytuacja w kraju jest niepewna. Dzieci rosną i trzeba je będzie wykształcić…  
Zaczęli zliczać wszystkie koszty. Zagłębili się w nie, szukając najlepszego rozwiązania. Wniosek z tego był jeden, musieli przenieść się do miasta. Wszystkie koszty kształcenia dzieci w mieście, dojazdy, stracony czas, pokryją się z zakupem mieszkania. O komforcie rodziny i warunkami leczenia SM-u nie wspomnę.   
Zaczęli od poważnej rozmowy z dziećmi. Wspomnieli o przeprowadzce, przygotowywali je na zmianę otoczenia, możliwości utracenia dotychczasowych kontaktów.
Wielkiego sojusznika i olbrzymie wsparcie otrzymali od jego mamy.
Kupili mieszkanie w centrum, niedaleko szpitala.  
Budowa trwała trzy lata i spłata rat była rozłożona na ten  okres. Jakimś cudem udawało im się regularnie te raty płacić i w końcu się przenieść.  
To był bardzo trudny, ciężki i nerwowy okres w ich życiu. Janusz stracił pracę u Kaźmierczaka, niemiecki ogrodnik też już nie chciał ich zaprosić do pracy. Potrzebowali pieniędzy na spłatę kredytów, podłogi, wykończenie łazienek, na meble. A tu znowu kłody pod nogami…  
Pomalutku, w ciemniści zaczęło się im jednak ukazywać nikłe światełko w tunelu. 
Marysia  znalazła wcześniej kilka kroków od domu pracę w szkole. Janusz pojechał do Holandii szukać pracy i ją znalazł. W kraju też nie siedział w domu. Pracował we wspólnocie mieszkaniowej, zajmował się ogrodami na posesjach, pracował w pralni chemicznej…
Jednak najwięcej satysfakcji dało mu znalezienie tej pracy za granicą.  
Gdy już stracił całą nadzieję, za ostatnie pieniądze w kieszeni, pojechał do pieczarkarni, którą zwiedzali z Marysią podczas kursu pieczarkarskiego w Horst.
Znalazł człowieka, który ich wówczas oprowadzał. Telefonicznie umówił się z nim na spotkanie w pensjonacie, w którym zamieszkał. Po niemiecku przedstawił siebie, zachwalał swoje zalety jako wykwalifikowanego pracownika pracującego od dzieciństwa w pieczarkarni i... Udało się…  
Jego przyszły szef zdecydował, że powinni pojechać do Niemiec, gdzie była filia firmy,  i zobaczyć czy da się coś zrobić w tamtejszym „Arbeitsamt -cie”. W urzędzie złożyli potrzebne  dokumenty, odbyli rozmowę. No i Janusz w przyszłym roku mógł pojechać do wymarzonej pracy.
Wracał do domu jak na skrzydłach, radosny i pewny jutrzejszego dnia. Śpiewał w drodze, cieszył się. Natychmiast chciał podzielić się z Marysią tą radosną wiadomością… Wiedział, że nareszcie zła passa została pokonana.
CDN…          
***

czwartek, 23 maja 2013

             201. CD…
Janusz, za namową pani z ośrodka, umówił się wreszcie na spotkanie z psychiatrą. Terapeutka przekonała go, że jest to człowiek, który kształcił się, by pomagać ludziom dokładnie w takich sytuacjach.
Który ma sporo sposobów, w tym też i farmakologiczne, by pomóc pokonywać problemy, z którymi nie umiemy sobie sami poradzić. Dotyczy to przede wszystkim, problemów związanych z nerwicą i depresją. Chorobami, na które cierpi, w samotności, bardzo wielu ludzi. O której się nie mówi, uważając ją za wstydliwe i tabu. 
W gabinecie psychiatry, Janusz też sporo opowiadał o sobie i swoich problemach. O rozterkach i cierpieniach, a także o wpływie jego zachowania na rodzinę. Tu również spotkał człowieka, co wsłuchał się w jego słowa. Nie było już dyskusji, ale były pytania. Dużo pytań na które musiał odpowiedzieć.
Na koniec wizyty, dostał receptę na środki antydepresyjne. Zażywszy je, ukazał mu się świat w zapomnianych od dawna barwach… To był  prawdziwy cud…
W końcu znalazł sposób na pokonanie tej podstępnej, wrednej i wyniszczającej choroby.
Wszystkich którym zaszedł za skórę, poprzepraszał. Zaczął  naprawiać błędy, które przez jego depresję powstały. Wszystko, pomalutku, zaczęło wracać do normy. Zaczął dogadywać się dziećmi, rodziną i bliskimi.
***
Jednak początek tej odnowy, nie był różowy. Ta  nieufność, nagromadzona przez długi czas, wymagała sporego nakładu pracy by zostać przełamaną...
…Ta obawa że wszystko powróci, tkwi w nich do dziś.
Janusz nie bierze już antydepresantów. Nie ma już takiej potrzeby. Z Marysią przeżywają wspaniałe chwile i bardzo dobrze się dogadują.
W stosunku do dzieci, no cóż, wypracował metodę latającego gdzieś nad chmurami orła, który z wysokości dba o ich bezpieczeństwo. Który w razie potrzeby zniży lot, zainterweniuje, by mogli w spokoju i poczuciu bezpieczeństwa, oddawać się temu, co sprawia im przyjemność, radość i satysfakcję. Nie narzuca się im ze swym zdaniem. Boi się, że powracające zaufanie, może znowu, przez nieodpowiednie komentarze, być utracone.
Nie wie, czy postępuje właściwie. Nikt mu na to nie odpowie. Zaufał instynktowi i podąża w kierunku zgodnym z jego podpowiedziami. Wie, że postępował źle i stara się, mimo swej ułomnej naturze, odwdzięczyć za to, że wytrwano przy nim do końca…
***
Opisałem powyżej wszystko, co było związane z Janusza stanem, psychiką i środowiskiem w którym żył i musiał się zmierzyć tracąc zdrowie.
Pora teraz dla pełnego obrazu, opisać warunki ekonomiczne towarzyszące temu stanu.
***
CDN…

środa, 22 maja 2013

                200. CD.
Chodził po całym mieście szukając instytucji, która by mu pomogła. Jednak nie tak łatwo znaleźć kogoś, kto by poświęcił czas na bezinteresowną pomoc jemu, nie mówiąc już o pomocy całej rodzinie.
No bo jak  można  komuś  pomóc, gdy ma się ograniczony z góry czas pracy nad pacjentem, do pół godziny? Przecież na tej zasadzie działają prawie wszystkie instytucje. Janusz potrzebował czegoś, co by wyleczyło to chore coś… To, z czym sobie nie może poradzić…
Skomplikowane?…  Tak… Zwłaszcza, gdy nie wie się dokładnie czego szuka...
                                                           ***
Chodził rozmawiał, kombinował. To stało się już trochę jego nawet obsesją. W końcu znalazł… Był to - Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie z komórką o nieciekawej nazwie - Centrum Interwencji Kryzysowej.  
To tam wreszcie trafił na kobietę-psychologa,  która zdecydowała się pomóc jemu, żonie, a co za tym idzie, całej rodzinie.  Nie patrząc na zegarek, fachowo wysłuchała i udzielała odpowiedzi na zadane pytania. Pomogła wyciągnąć wnioski, by efektywnie swą zdobytą wiedzą, przyczynić się do usunięcia problemu, z którym się do niej przyszło.
Na pierwszej wizycie był sam. Mówił wiele, o wszystkim co mu leżało mu na sercu. O  chorobie i jej wpływie na niego. O finansowych problemach, nerwach. O jego sukcesach i porażkach. O tym jaki wpływ mają one na niego i całą rodzinę.  
Mówił, że rodzina zaczyna go nienawidzić, że ją traci. Pytał, jak ma postąpić. Jak przezwyciężyć tą chęć unicestwienia.
Jak nie czerpać przyjemności z samoumartwiania? Dlaczego w głowie mu się tworzą te dziwne historie? Jak wrócić do tej atmosfery panującej kiedyś w jego domu, gdy co innego mówi, a co innego robi?...
Dyskutowali tak kilka godzin…
Doszli do wniosku, że należało by porozmawiać z Marysią. Aby psycholog, mogła poznać także i jej punkt widzenia, jej obawy i lęki. Na koniec, powinni porozmawiać we trójkę i spróbować rozwiązać, ten istny węzeł Gordyjski.  
Umówił następną wizytę…
Po kilku dniach poszła Marysia. Mogła tu wyżalić się i opowiedzieć o swoich odczuciach i problemach. O stresie związanym z Janusza chorobą i jego obecnym zachowaniem. Co myśli ona, cała rodzina, a co odczuwają wspólni znajomi.
Potem, po kilku dniach poszli oboje…
Poszli posłuchać kogoś, kto ich wysłuchał i z boku spojrzał na ich zachowanie. Sporo jeszcze czasu rozmawiali, dyskutowali, o odbiorze i wpływie ich różnych decyzji na  życie. O tym, jak potrzebne jest spojrzenie i rada kogoś z zewnątrz.
Zdziwiło ich to, jak dwoje ludzi może patrzyć na problem i widzieć go tak odmiennie…
Wrócili do domu trzymając się już za rękę…
Wniosek jaki wyciągnęli z tej rozmowy był taki. Trzeba ze sobą rozmawiać...
To z takich niedopowiedzeń i różnic rodzą się konflikty które są zupełnie niepotrzebne… Wszystkie problemy można pokonać rozmawiając o nich.
Nie należy się domyślać, co myśli druga osoba, trzeba się nauczyć wymieniać myśli i dyskutować. To trudne, ale można się tego nauczyć.
To sam człowiek stawia podświadomie  takiej rozmowie barierę, myśląc, że przez to straci autorytet.
                                                           ***
CDN…

wtorek, 21 maja 2013

            


199. CD.

Po wyjściu ze szpitala Janusz bardzo szybko zaczął normalnie funkcjonować. Pełen optymizmu, uzgodnił w firmie, że wróci do pracy dopiero zimą i dostał, bez żadnych problemów,  pełen należny mu z powodu pobytu w szpitalu, pakiet socjalny. Pod koniec lata, poczuł się na tyle dobrze, że pojechali z Marysią do pracy w Niemczech.

Zaczęli odrabiać straty finansowe i oszczędzać. Poczuli się pewniej, spojrzeli w przyszłość bardziej optymistycznie… Jednak los zadbał, by nie trwało to długo.  Optymizm pomału wietrzał, a zastępowała go depresja.

Ludzie, z którymi w poprzednich latach pracowało mu się wspaniale, zaczęli mu bez powodu działać na nerwy i przeszkadzać. Zaczęto go unikać, patrzeć podejrzliwie, nawet czasem wrogo. To z kolei powodowało u niego większe zdenerwowanie, stres, a z czasem nawet myśli samobójcze. Zaczęła się nakręcać spirala następstw… 

Marysia, musiała poinformować niektórych pracowników, oprócz niemieckiego szefa! Że Janusz zachorował na SM i takie zachowanie jest  spowodowane chorobą. Z czasem mu to przejdzie, to naturalne przy tej chorobie… Tylko że…

Też naturalnym zachowaniem ludzi jest unikanie problemów. Zaczęto odsuwać się od Janusza. Towarzysko uśmiercać. Marysia, wbrew naturalnym instynktom,  bardzo go wtedy, wspierała. Był nie do wytrzymania, wredny i chamski. W głowie mu się odgrywały, wymyślone, niestworzone historie.   Udało im się jakoś przebrnąć, przez te kilka tygodni pracy w Niemczech. Zarobili trochę kasy, zły nastrój nie utrzymywał się bez przerwy.

Miał wahania nastroju, od radości po smutek i złość. Raz twierdził, że życie jest piękne, że ma szczęście do dobrych ludzi. A za kilka godzin, że życie jest bez sensu, że nie warto żyć, wszyscy robią mu na złość. Czepiał się dzieci, złościł. Atmosfera w domu robiła się nie do wytrzymania. Zaczęto mu sugerować by szedł się leczyć, a to jeszcze bardziej go złościło.  No bo…
To przecież on zachowuje się normalnie, a inni robią mu na złość i się czepiają czort wie czego... Wiele miesięcy musiało minąć, zanim zrozumiał, że to w jego głowie tkwi problem. Że to jego psychika nie może sobie  poradzić z problemami i z SM-em. To ona rujnuje mu umysł i dotychczasowe aktywne życie. W opisie szpitalnego rezonansu stało jak byk - liczne zmiany demilizacyjne w mózgu, a najwięcej w płacie czołowym odpowiedzialnym za zachowanie i uczucia. …Owszem, bywały też i dobre chwile. Ale tych złych było na tyle dużo, by zaczęły burzyć wszystko co do tej pory razem zbudowali. Coś z tym trzeba było zrobić…

***
To był okres również i rzutów choroby i szpitala. Terapie sterydowe i tycie. I taki czas, w  którym zaczął mieć poważne problemy z równowagą i pamięcią. Chodził tylko  osiedlowymi chodnikami, bo tam go znano i wiedziano że zatacza się chory człowiek a nie menel. Chodząc do sklepu, wywracał się na schodach, potykał na chodniku.  Zapominał, jakie zakupy chciał zrobić. Robił listę, czasami składającą się tylko z dwóch  punktów.

To było męczące i nie do wytrzymania. Nie mógł zaakceptować takiego stanu, postanowił  spróbować  z tym walczyć. Zaczął ćwiczyć pamięć ucząc się języka, najpierw niemieckiego, później angielskiego. Uczył się obsługi komputera, a potem na kursach z Urzędu Pracy, programów tekstowych i graficznych. Postanowił pisać swoje wspomnienia, stworzyć drzewo genealogiczne i napisać opowiadanie. Zaczęło to przynosić efekty. Pomału wszystko zaczęło wracać do równowagi. 

Teraz, pamiętając o tych stresujących niepowodzeniach, musi systematycznie ćwiczyć umysł i mięśnie. Bo jak tylko sobie pofolguje taki stan zaczyna wracać. Gorzej chodzi, zaczyna znowu zapominać. Nie może się już przemęczać, denerwować, musi się pilnować i uważać… 

W tym całym chorowaniu ma jednak szczęście. Odnaleźli go lekarze ze szpitala i zaproponowali mu udział w programie. Od dziesięciu lat dostaje kroplówkę z lekiem na SM i jest pod ciągłą kontrolą lekarską.     
Walka z depresją...  Tak, pora już opisać trwającą równolegle z jego SM-em depresję. To jest okres kilku lat, którego Janusz się najbardziej wstydzi… Wtedy nie był sobą… Stał się pasażerem autobusu, jadącego prosto w kierunku autodestrukcji…   
***
W okresie gdy Janusza dopadały dłuższe stany depresji. W chwilach nagromadzenia się  dużej ilości negatywnej energii. Odzyskiwał świadomość, czół potrzebę odpoczynku i wyjeżdżał na kilka dni z Białegostoku do Lesanki. Do jego pustego teraz, rodzinnego domu na wsi.

To był prowizoryczny sposób do nabycia dystansu, uspokojenia się i przemyśleń. Stamtąd pisał listy do Marysi z wyjaśnieniami, próbami porozumienia, zrozumienia siebie i tej całej przerastającej ich sytuacji. Zdawał sobie sprawę, że ma depresję i nerwicę. Starał się ten cały gnębiący go niepokój wyrazić w listach. Próbował pisząc, zrozumieć sam siebie i wytłumaczyć innym co czuje. Bał się że traci grunt pod nogami, że musi coś zrobić, bo straci rodzinę.

Poprawiało się na jakiś czas i działało kilka dni, czasem tygodni. Zauważył, że to co usiłuje zrobić, to za mało, Nie daje efektu o jakim myślał… Zaczął szukać pomocy… Nie wiedział jeszcze wtedy, że to był już pierwszy duży sukces w walce z depresją... -Szukał pomocy! - Profesjonalnej, fachowej, uzdrawiającej tą, coraz bardziej gęstniejącą, atmosferę w rodzinie.                                                           

***

CDN.


  Mam kłopoty z Internetem. Jak ktoś uważnie obserwuje, to zobaczy że posty są nierównomierne, to zależy od sieci…  Może mnie nie być kilka nawet dni. Nie wiem czy to łącze, czy karta sieciowa, karta ViFi, u mnie, czy może coś jeszcze innego. Robię pełną diagnostykę i zobaczymy… Jak zamilknę, to będziecie wiedzieli dlaczego… ;-* 

niedziela, 19 maja 2013


           198.  CD.
                 Pobyt w szpitalu Janusz wspomina dobrze. Po uczuciu ciągłego zmęczenia, nareszcie mógł sobie wypocząć. Nie musiał się śpieszyć. Leniuchował i  Odsypiał… Miał tu fachową pomoc lekarzy, troskliwe siostry i salowe… Tylko… Przychodząc tu, zaledwie kulał, a po dwóch tygodniach siostry już musiały go karmić, żona kąpać, podróż do łazienki była prawdziwą wyprawą, a zezował przy tym tak, że bał się spojrzeć w lustro… Badało go wielu różnych specjalistów, na różnych przyrządach. I im czół się gorzej i rodzina była bardziej zestresowana, tym lekarze byli bardziej pewni… Mogli postawić diagnozę nie czekając na rezonans magnetyczny. Na karcie pojawił się napis - SM.
Zaczęło się leczenie… Przypisano mu bardzo dużo kroplówek, zastrzyków, tabletek. Skierowano do kilku specjalistów. Zaklejono oko i oddano w ręce szpitalnego rehabilitanta.
                                                           ***
Janusz nie znał tej choroby, więc poznawał ją z zainteresowaniem. Tak jakby nie dotyczyła ona go bezpośrednio. Jakby obserwował wszystko z boku.
Być może dostawał wtedy jakieś tabletki, na psychicznie radzenie sobie z chorobą… Ale może stwierdzić to teraz z  pewnością, wystarczyła by długa, serdeczna rozmowa z psychologiem, której niestety zabrakło. Radził się sióstr i lekarzy podczas obchodów i dyżurów. Rozmawiał z pacjentami z taką samą chorobą.
To oni byli dla Janusza prawdziwą skarbnicą wiedzy na temat Stwardnienia Rozsianego. Ludzie mówią źle o lekarzach, że się nie starają, są opryskliwi i że biorą łapówki. Janusz nie miał takich doświadczeń. Pobyt w szpitalu wspomina z serdecznością. Traktowano go tam fachowo, troskliwie i z obiektywną wyrozumiałością. A gdy wychodził ze szpitala i zaproponował ordynatorowej w dowód wdzięczności „kopertę”… Ta popatrzyła na niego z politowaniem i powiedziała by ją schował. – „Przecież sam tych pieniędzy będziesz potrzebował na leki. A będziesz ich potrzebował na pewno i to sporo…”
Niestety miała rację. W tym czasie bowiem, finansowo i duchowo, wspierała ich, jego mama. Szybko kurczyły się skromne zapasy i byli przez pewien czas bez pieniędzy
                                                        .***
CDN.

piątek, 17 maja 2013

              197.     CD.
              Któregoś dnia poczuł się gorzej. Z początku myślał że to zwykłe przeziębienie. Jednak z dnia na dzień był coraz bardziej zmęczony. Zaniepokoił się gdy pojawiło się podwójne widzenie i kłopoty z równowagą. Czuł się na tyle źle, że udał się razem z żoną do szpitala na ostry dyżur.
W szpitalu na dzień dobry, powiedziano mu, że może być przyjęty na badania, pod warunkiem wyrażenia zgody na punkcję… Ciężka decyzja, bo to zabieg bądź co bądź ryzykowny. Wahał się, konsultował z żoną, ale wyraził w końcu na nią zgodę. Był przecież bardzo zaniepokojony swoim stanem zdrowia.
Po trzech godzinach leżał już w szpitalu.
Punkcja nie zawsze dobrze się kończy i może być bolesna. Janusza jednak nie bolała i nie miał po niej żadnych komplikacji. W wywiadzie okazało się, że Janusz choruje już kilkanaście lat. Jego lekarz rodzinny i neurolog prawdopodobnie znali diagnozę od początku, ale jej mu nie ujawnili.             Choroba więc, musiała zaatakować go kilkanaście lat wcześniej. Przypomniał mu się jej pierwszy objaw. Jechał wówczas samochodem dostawczym po kompost do produkcji pieczarek i zauważył poruszającą się na jezdni górkę. Nie przejął się tym zbytnio, bo w sumie nie było za bardzo i czym. Jednak po namowach swoich kobiet, poszedł do lekarza rodzinnego. Ten zbadał go dokładnie i skierował do Powiatowej Przychodni, do neurologa. Zdziwiło go to trochę, bo był pewny że lekarzem od oczu jest okulista. Jednak po kolei, trafił i tam…  Neurolog,  wysłuchawszy jakie Janusz ma objawy, skierował go na badania do okulisty. Tam go zbadano - jakieś przyrządy, dno oczu, krople i badania w ciemnej sali. Na koniec zadali mu pytanie: Czy cokolwiek widzi na to oko, bo według nich to nie powinien. To już Janusza zaniepokoiło nie na żarty. Zdał sobie nagle sprawę, że to może być coś poważnego. A tu w domu żona, dzieci i terminy…                                                                    
            Okulista dał mu coś zapisanego na kartce i kazał wracać do neurologa.   Neurolog  zbadał go tym razem bardzo dokładnie, wnikliwie popatrzył w oczy i powiedział: Uważam że to u Pana nic poważnego, zwykłe zapalenie nerwu wzrokowego. To powinno przejść za jakieś dwa, trzy tygodnie. Wystarczy brać tylko te tabelki sterydowe.        
            Zastanowiło Janusza to, że jeden lekarz mówi jedno, a drugi to bagatelizuje. Doktor spostrzegł to wahanie. Zobaczył że nie uspokoił Janusza tymi słowami i że jest zdenerwowany. Na odchodne więc, dał mu jeszcze skierowanie do psychologa. Psycholog popatrzył w papiery, zrobił mądrą minę, zaszeptał coś pod nosem i przypisał  silne, jak się później okazało, leki psycho
tropowe.
W drodze powrotnej, Janusz wykupił wszystkie te leki w aptece
i zażył przed posiłkiem w domu…
To co robił do tej pory w kilka minut, teraz robił już godzinami.  Czuł się po nich jak w kosmosie. Orbitował. Był senny, nic mu się nie chciało, język się plątał.      
            Wziął góra trzy tabletki i wyrzucił resztę do kosza. Nie tego się spodziewał od lekarza.
Objawy choroby po pewnym czasie ustąpiły i przez kilkanaście miesięcy czół się dobrze. 
… Tak, to musiało być jego pierwsze nieświadome spotkanie z SM-em.   Jego pierwszy rzut…    
            Potem, przyszło zapalenie nerwu twarzowego. Połowę twarzy miał sparaliżowaną, oko się nie zamykało, ślina wyciekała z ust, jadł z trudnością. Cały czas chodził z chusteczką  i zasłaniał twarz ze wstydu przed ludźmi.   
            Poszedł znów do „swego” neurologa, dostał sterydy… Był też u „babki” w swojej wsi i u „szeptuchy” w Boćkach. Leczyły jego „cug” modlitwą, szklanką popiołu i zwiniętą w rulon, przytkniętą do ucha palącą się gazetą…      
Co pomogło nie wiadomo, ale minęło wszystko bez śladu. Miał kilka lat spokoju… To prawdopodobnie do
bnie był to drugi rzut choroby.           
            Potem były delikatne mrowienia w rękach, w nodze, zawroty głowy. Ale mijały one szybko bez leków, lub przy pomocy fiolki zapisanych sterydów od neurologa. Bodajże w 1996 roku poczuł się na tyle źle, że sam chciał iść do szpitala. Poszedł na ostry dyżur do Białostockiego – „Gigantu”. Tam przyjęła go miła pani Neurolog. Badała długo, dokładnie, na kozetce i na stająco. Kazała wyciągnąć rę
ce przed siebie i zamknąć oczy…
No i… Gdyby go w porę nie złapała, leżał by jak długi na podłodze…     
            Pomyślał, że nie jest dobrze i na pewno przyjmie go zaraz do szpitala. Jednak nie. Pani doktor stwierdziła, że nie widzi tu nic poważnego i skierowała go do innej, prywatnej już, przychodni neurologicznej. Pewnie miała rację, bo tam znów przypisano mu te same sterydowe tabletki po których objawy ustąpiły. To, podejrzewam, był już trzeci, rzut SM-u.     
            Czwarty miał zaatakować go za kilka miesięcy, na wiosnę. Przyjęto go tym razem do innego szpitala, do „Śniadeckiego”. To wtedy zrobiono mu tą punkcję i po kilku ty
godniach postawiono diagnozę...                                                                      ***
CDN...  

czwartek, 16 maja 2013


               196. … Od dawna pojawiał się w mojej głowie pomysł opisania historii mego SM-u i depresji. Tej całej otoczki ekonomicznej, rodzinnej, społecznej, towarzyszącej tym trudnym dla całej rodziny chwilom…
I powstał… Jednak wyszła z tego opowieść tak prywatna, intymna i osobista, że nie zdecydowaliśmy się z żoną udostępnić jej w całości na blogu. Udostępnię tylko fragmenty… W sumie połowę… Sory… ;-D 



ξ

S M ,    m o j a    d e p r e s j a .

J ej   w p ł y w   n a    ż y c i e   m o j e

i   m o i c h    n a j b l i ż s z y c h.

ξ



AD. 2013




Część I

Wprowadzenie.

            Janusz pochodzi z Podlaskiej wsi. Przed wojną jego rodzina posiadała cegielnię we wsi Lesanka. W końcu lat pięćdziesiątych, po dostosowaniu się do „poprawnych” zmian ustrojowych, jego ojciec zajął się produkcją pieczarek.  

Po szkole podstawowej, Janusz kontynuował naukę w Suwalskim Technikum Ogrodniczym. Tam poznał Marysię, z którą się ożenił. Zamieszkali w domu rodzinnym Janusza. Razem przeżywali upadek komuny, strajki i stan wojenny.

Ojciec jego kilka lat wcześniej, gdy miał 18 lat, zginął w wypadku. Mama wyprowadziła się zaraz po ich weselu do Białegostoku. Tu pracowali, rodziły im się dzieci, prowadzili gospodarstwo i pieczarkarnię. Byli szczęśliwi…

            Potem czasy się zmieniły, zaczęła funkcjonować gospodarka rynkowa. Gospodarstwo nie mogło w takiej formie zaspokoić już ich potrzeb. Musieli coś postanowić by przetrwać.

Przetrwali, dostosowali się, zmodyfikowali swój pomysł na życie…

Jednak wkrótce się okazało, że to było za mało…

Podkładające kłody pod nogi życie, zmusiło ich do zmiany wartości, poglądów, tempa życia i dostosowania się do nowych wyzwań… SM…

                                                          ***

Trudno jest mi opisać zdarzenia z życia Janusza, które splatały się i występowały prawie jednocześnie. Nie będę się nawet starał chronologicznie układać ich dzień po dniu. Był to krytyczny okres w ich życiu. Męczący i kłopotliwy.

W trakcie kilkumiesięcznego pobytu w szpitalu, postawienia diagnozy i pojawienia się w następstwie choroby – depresji, podejmowane były bardzo poważne decyzje w ich rodzinie.

Jego zwycięska walka z natłokiem problemów, zakończona w końcu sukcesem. Wydaje mi się na tyle fascynująca, że warta opisania.

                                                                       ***

Diagnoza i życie z SM - em.

W czasie, gdy Janusz zachorował i została mu w szpitalu postawiona diagnoza, pracował w firmie Kamir w Grabówce nieopodal Białegostoku, u ówczesnego dealera Toyoty.

Janusz pracował na stanowisku pracownik gospodarczy. A do jego obowiązków należało wszystko to, by firma mogła bez zgrzytów funkcjonować. Miało być czysto, schludnie, a zimą odśnieżone. Pilnował ogrzewania, kanalizacji, utylizacji. Wody, łazienek mydła i ręczników. Mechanicy mieli mieć sprawne klucze, podnośniki i narzędzia pracy. Czasem mył samochody i dbał o te nowe przed salonem.

Wiele jeszcze innych prac należało do obowiązków Janusza, jak to bywa u prywaciarza. Podczas budowy domu przez szefa, Janusz pilnował, by budowlańcy mieli wszystko pod ręką i nie było przerw w pracy. Po prostu, miało wszystko grać…

Był w swoim żywiole i doskonale dawał sobie ze wszystkim radę. Pracował po kilkanaście godzin dziennie. Liczono się z jego zdaniem, był lubiany. Organizował doskonale pracę, a powstające konfliktowe sytuacje umiał świetnie rozwiązywać. Wszędzie go było pełno. Dzięki pełnemu zaangażowaniu i uznaniu, zarabiał dużo pieniędzy. Praca ta dawała mu wiele satysfakcji, ale też i zabierała wiele czasu i energii.

                                                          ***

CDN...

Przepraszam, ale coś się popieprzyło automatowi i wstawia tekst, czcionki i odstępy tak jak chce... Staram się jakoś nad tym zapanować ale czasem nie dam rady, nie jestem Informatykiem... ;-D