Łączna liczba wyświetleń

piątek, 30 grudnia 2011

46.

Pierwsza na werandę wpadła Viki z radosnym wołaniem.
                    - Babciu, babciu, patrz kto się znalazł. Zobacz Nasz Burek. Babciu choć zobacz. - I zniknęli zaraz w drzwiach. Uprzejmym gestem,  Aleksander zaprosił by usiadł przy stole.
                    - No i co pan zamierza?                  
                    - To znaczy?                
                    - Chodzi mi o psa.
                    - Tu nie ma co myśleć. Rusłan, wraca do właściciela.
                    - Ale pan…
                    - Panie Aleksandrze. Przecież widzę jaka więź łączy Viki i Rusłana. Ja go tylko znalazłem w lesie
                    - No wiem, ale znaleźne. Trzeba by było o tym porozmawiać.
                    - Panie Aleksandrze, naprawdę tu nie ma o czym rozmawiać. To przecież i tak wielki zbieg okoliczności, że przejeżdżałem obok i to akurat w tej chwili. Naprawdę się cieszę że pies wraca do właściciela. A znaleźne… Rusłan i tak przez te dni dał mi tyle radości, że wystarczy za wszystkie znaleźne. Tu nie ma o czym mówić.
                    - W takim razie, panie Jacku, jesteśmy wdzięczni i panu i opatrzności  że tak się to wszystko ułożyło.
Na te słowa, wybiegł z domu Rusłan, za nim Viki z babcią. Aleksander wstał i powiedział.
                    - Helu, kochanie, pozwól że przedstawię ci naszego gościa. Pan Jacek, to on znalazł Burka.
                    - Wiem, słyszałam. Viki wszystko mi powiedziała. Witam serdecznie, jestem żoną tego gościa, Helena.
                    - Kochanie, wiesz, jest pora na podwieczorek, więc zaprosiłem gościa na poczęstunek.
                    - Bardzo słusznie, zjemy tutaj czy w domu?
                    - Myślę że tu, taka ładna, słoneczna pogoda.
                    - No to poczekajcie chwilę, zaraz wszystko przyniosę. – To mówiąc, weszła szybciutko do domu.
Rusłan, wybiegł już do sadu i tam biegał pomiędzy drzewami. Za nim pośpiesznie wyleciała, rechocząc i szczebiocąc Viki. Biegali rozbawieni, wydając różne wesołe odgłosy.
                    - Nigdy jej takiej nie widziałem. Serce mi się raduje. Ostatnio tylko chodziła po łące, nudziła się i szukała niewiadomo czego. Teraz energia ją rozpiera. Widać że jest szczęśliwa, oboje są szczęśliwi.
                    - Ma pan rację. Serce się raduje. Z początku trochę byłem smutny, że się odnaleźli, że zostanę sam. Ale teraz.  Niezmiernie się raduję że przyczyniłem się do takich błazeństw i pajacowania. Wspaniały widok. Oboje są bardzo szczęśliwi. – powiedział rozpromieniony. - I co za zbieg okoliczności, nie mogę się nadziwić.
                    - Oj co prawda to prawda. Niezbadane są wyroki nieba… - uniósł ręce do góry i zaśmieli się obydwoje.
Drzwi się uchyliły i weszła Helena z tacą. Podeszła do stołu i zestawiła z niej ciasto i dzbanek z kawą. Potem wyszła i doniosła jeszcze filiżanki i wino z kieliszkami.
                    - Myślę że skoro Burek się odnalazł, to trzeba oblać to szczęśliwe wydarzenie.
                    - Masz rację kochanie, nawet obowiązkowo.
Władysław zajął się otwieraniem butelki i nalewaniem wina do kieliszków. Helena zaś dzieliła ciasto i nalewała kawę. Jacek w międzyczasie podszedł do barierki i obserwował rozbawione towarzystwo. 
                    - Zapraszamy do stołu. Viki nawet nie będę wołać bo nie deser jej teraz w głowie. - Powiedziała Helena zwracając się do Jacka. – A gdzie pan znalazł Burka?
                    - No cóż, złapałem go w sidła. – Powiedział szczerze. – Mieszkam w puszczy za River Fog, zajmowałem się traperstwem.
Pewnego dnia znalazłem go w swoich sidłach mocno pokiereszowanego. Zabrałem do domu i tam leczyłem i pielęgnowałem. Pewnie z dwa tygodnie dochodził do siebie. Jak tylko wydobrzał wybraliśmy się do moich rodziców w Czarnych Olchach. A dzisiaj się wybrałem do znajomych do Podgórza i w powrotnej drodze właśnie się spotkaliśmy się. Ot i cała historia.
                    - To prawie cały miesiąc wałęsał się sam po lesie. – Z zadumą odparła Helena.
Aleksander wzniósł kieliszek do góry i powiedział. – Za niespotykany zbieg okoliczności.
- Za szczęśliwy koniec włóczęgi Rusłana.  – Odpowiedział Jacek.  
Wypili i popijając kawę, jedli świeżo upieczone, aromatyczne ciasto.
                    - Interesuje mnie tylko bardzo, - powiedział przełykając kęs ciasta - jak się Rusłan znalazł sam, i to tak daleko stąd?
                    - To trochę dłuższa historia. Jak wiesz dla ciebie Rusłan, a nam Burek, jest psem naszej wnuczki. Viki nie mieszka z nami. Nie chodzi jeszcze do szkoły, więc przyjechała do nas na kilka tygodni. Rodzice jej teraz są bardzo zajęci. Jej mama znalazła dodatkową pracę. Dorabia przez kilka tygodni w szkółce drzewek. Wacka, jej taty a naszego syna, też nie będzie całą zimę. Będzie pracował przy wycince w lesie. – Wciągnął w płuca powietrze i zaczął opowieść.
- To on jest sprawcą całego zamieszania. Latem pojechał samochodem do lasu na kurs ładowacza. Nie zauważył że pod plandeką na kufrze samochodu śpi pies. Dopiero w lesie zauważył że koło niego kręci się Burek. Nie miał już jak wrócić i tylko zadzwonił do domu że pies jest z nim. Przez kilka dni wszystko było w porządku. Ale gdy kurs zbliżał się ku końcowi, tuż przed egzaminem, Burek gdzieś się zawieruszył. Była wtedy przez kilka dni bardzo paskudna, deszczowa i mglista, pogoda. Prawdopodobnie wyszedł z nim na szkolenie i na którejś polanie zniknął. Wacek nie miał jak go szukać, a pies nie wrócił. Może pogonił za jakimś zwierzęciem, może się czegoś wystraszył. W każdym bądź razie zginął. Syn musiał już wracać, miał nadzieję że wróci. Rozpuścił wici w śród kolegów że zginął mu pies i jak go gdzieś zobaczą niech dadzą mu znać. Ale jak wiadomo bez skutku. Teraz pracuje w lesie i dzwonił niedawno że pies się nie znalazł. Dziś wieczorem zadzwonimy do jego mensy i powiemy że już jest.
- Cieszę się że wszystko dobrze się skończyło. Naprawdę splot różnych wydarzeń. Po prostu niesamowite – odrzekł Jacek.
- No to wypijmy za ten szczęśliwy traf.          
- Oby zawsze takie szczęśliwe zrządzenie losu nam towarzyszyło.  – odpowiedział Jacek.
Wypili, zjedli jeszcze po kawałku ciasta. Po czym, Jacek powiedział że będzie się już żegnał. Bo i on ma jeszcze kawałek do przejechania, a i gospodarze muszą pewnie iść do obrządku. Uściskali się na pożegnanie bardzo serdecznie. Jacek zawołał i przytulił na odjezdne Rusłana. Ucałował Viki i zagroził żartem, że jak nie będzie dbać o Burka to przyjedzie i go zabierze. Wszyscy zaśmieli z jego żartu i odprowadzili go do dorożki. Jacek pomachał wszystkim raz jeszcze, pogonił konia, wyjechał z podwórka i  na drogę.
                                                                                                  ***

czwartek, 29 grudnia 2011

45.

Rusłan, gdy dochodzili, odstąpił od dziewczynki i biegiem ruszył w jego kierunku. Szczęśliwy, wymachując ogonem, zaszczekał, jakby ich sobie przedstawiał. Jacek pochylił się nad nim, kucną i czekając aż dojdzie, zaczął go głaskać.
                    - Jestem Viki, skąd pan ma mojego pieska? – zagadała.
                    - A to twój piesek?
                    - mhm.
                    - Spotkaliśmy się daleko  stąd w puszczy. Błąkał się sam po lesie.
                    - A skąd się tam wziął?
                    - Nie wiem. A  kiedy widziałaś go ostatni raz? Wyjeżdżałaś gdzieś z nim do lasu?
                    - Nie.
                    - Zginął około sześć tygodni temu. Włączył się do rozmowy jeździec na koniu.
Jacek wyprostował się i spojrzał pytająco na przybysza.
                    - Przepraszam, jestem Aleksander, dziadek Viki. Myśleliśmy że już się nie zobaczymy z Burkiem. Zginął i już go opłakaliśmy, a tu proszę…
                    - Burek? - Jacek się uśmiechną. - Ja go nazwałem Rusłan. Jestem z puszczy, za doliną River Fog. Odwiedziłem rodziców w Czarnych Olchach. Jacek – Wymienili z Aleksandrem uścisk ręki.
                    - Jeżeli ma pan chwilę czasu to zapraszam do siebie na farmę. Na pewno czeka tam moja żona z podwieczorkiem i kawą. A i pewnie macie do siebie wiele pytań, dotyczących psa. Serdecznie zapraszam, to tu w drzewach, niedaleko, ta droga na lewo.
                    - Hm, właściwie to na chwilę mogę zajechać. Nie muszę się śpieszyć, do Olch już niedaleko.
                    Jacek wsiadł do dorożki, a Aleksander konno ruszył pierwszy wskazując drogę. Za nimi biegła z Rusłanem rozpromieniona Viki.  Droga do farmy, ogrodzona była płotem z drutu kolczastego. Widać, czasem pędzono po niej bydło, bo cała była zryta racicami i kopytami zwierząt. Nie jechali długo, do obrośniętymi rozłożystymi drzewami i strzelistymi sosnami siedliska, mieli nie więcej niż pół kilometra.  Na szerokim podwórku stały wiaty pod którymi ustawiono maszyny rolnicze i duży ciągnik. Po przeciwnej stronie wybudowano wielką oborę.  A przed wejściem do ukrytego w sadzie, parterowego, obszernego domu, stał zielony pickup. Tam się skierowali. Przywiązali konie do żerdzi przy studni i weszli na przestronną werandę. Stał na niej duży prosty stół i tak samo wykonane surowe krzesła. W rogu werandy była szeroka ława z oparciem i uwieszona do belki przy stropie takaż na ciężkich łańcuchach huśtawka. 

środa, 28 grudnia 2011

44.

W pewnym momencie Rusłan wybiegł na przód, stanął. Zaczął węszyć, i już po chwili, pobiegł ile sił w nogach do bawiącej się w oddali dziewczynki. Jacek się przestraszył, bo nigdy nie widział Rusłana w takim stanie. Myślał że może chce zrobić dziewczynce jakąś krzywdę. Zatrzymał się, stanął na nogi i zaczął z całych sił przywoływać go z powrotem. Na próżno. Pies szybko zbliżał się do niej, w pewnym momencie zaczął ujadać i skomleć. Dziewczynka odwróciła się do niego, spojrzała radośnie i rzuciła się w jego kierunku. Widać było że się znają, Rusłan przed jej kolanami wyhamował, zaczął się łasić i w końcu odwrócił na wznak. Dziewczynka uklękła, przytuliła się i zaczęła go radośnie całować. Jacek stał jak wryty. Wiedział że musieli znać się już długo i obydwoje się właśnie po odnaleźli.
Usiadł smutny na koźle i przypatrywał się ich radosnemu przywitaniu. Rusłan odnalazł swoją panią i będą musieli się pożegnać. Zdążył go już polubić, przyzwyczaić. Przypomniał jak znalazł go w sidłach, jak leczył i się nim opiekował. Jego zabawne sztuczki i wygłupy, wyprawy do lasu i jak zdemolował mu dom. Uśmiechną się.
Wiedział że taka chwila może nadejść, ale nie wiedział że nastąpi tak szybko. Patrzył jak radośnie się witali. Potem jak wstali i chwilę się wahając, zbliżali pomału do jego. Potem, jak za nimi, ruszyła obserwująca całą tą scenę, a skryta dotąd w cieniu,  jakaś postać na koniu. Jacek dziwił się, jakim sposobem Rusłan, rano gdy tędy jechali nie zareagował gdy mijali to miejsce. Uprzytomnił zaraz jednak, że wtedy pies jechał razem z nim, bryczką. Może był rozkojarzony i po prostu, nie zauważył  znajomego terenu. Węchem go nie rozpoznał. Tak pewnie było...
Naprawdę było trochę inaczej. Ale o tym się dowiedział, gdy nieznajomi zaprosili go na pobliską farmę.  
                                                                               *** 

niedziela, 18 grudnia 2011


Wesołych Świąt!!!
Zobaczcie jaką kartkę dostałem. Toż to czysty Horror... ;-)))
No to na razie. Zróbmy sobie chwilę świątecznej przerwy...  ;-*

sobota, 17 grudnia 2011

43.

Przed nim w oddali majaczyły domki niewielkiego miasteczka. Z lewej jego strony widać było wysoki, przypominający dymiące cygaro komin. Była to cegielnia. Raczej niewielka manufaktura, niż fabryka, ale zawsze dająca zatrudnienie kilkunastu mieszkańcom miasteczka. Podziwiając te widoki, zbliżył się do kolorowych domków osiedla.
Miał skręcić w prawo na trzecim skrzyżowaniu, potem dojechać do stacji benzynowej, za nią skręcić w lewo i zaraz w prawo. Tam powinien  szukać białego domu z górką za brązowym niskim płotem. Jak zwykle, inaczej jest wytłumaczyć telefonicznie, a inaczej trafić już na miejscu. Zajęło to mu trochę czasu, trochę pobłądził, ale w końcu trafił. Już na niego czekano. Gdy tylko wjechał na ulicę gdzie mieszkał stryj, zaraz zauważył machającą do niego z daleka osobę. Była to kilkunastoletnia wnuczka która odwiedzała dziadków często po szkole. Wjechał przez otwartą bramkę na podwórko. Najpierw przywitał się z nią, potem z Joanny stryjem i jego żoną. Przyjęto go dosyć ciepło jak na zupełnie obcą osobę. Później się wyjaśniło, że było to spowodowane serdecznym przyjęciem i pomocą, jaka spotkało stryja u rodziców Jacka.  Przedstawili się sobie i przeszli na taras gdzie zaproponowano mu kawę i ciasto. Zbliżała się pora obiadowa, więc panie wyszły do kuchni przygotować posiłek, a on ze stryjem zostali, by porozmawiać na tarasie. Wszystko co miał zabrać dla Joanny, było już przygotowane i spakowane do skrzynek. Więc mogli się zająć swobodnie konwersacją.  Rozmawiali przeważnie o życiu w puszczy, jego zaletach i wadach. Później doszli do tego, jak Jacek tam zamieszkał. Dlaczego woli samotność od towarzystwa rodziny i bliskich.
- Bo widzi pan, w sumie to nie mieszkam przecież na końcu świata. -tłumaczył- Kilka godzin konnej jazdy i jestem w domu. Tylko chodzi tu o to, że człowiek, którego los doświadczył zabierając wszystko co kocha, zaczyna myśleć inaczej. Co innego jest ważne, ma inne priorytety. Plany zaczynają się rozmywać. To jest podobnie jak zachoruje się na nieuleczalną chorobę, jak Joanna. Człowiek myśli inaczej i się zmienia.
- Masz pewnie rację, ale z mego punktu widzenia, to się poddałeś, nie walczysz…
- Z czym? Ze złem na świecie? – lekko się zacietrzewił - Ze zboczeńcami i bandytami? Ja chciałem tylko spokojnie i uczciwie żyć, mieć rodzinę, marzenia . Zabrano mi ją, zabrano mi sens życia. Czy pan się dziwi że odwróciłem się od takiego świata?
- Masz pewnie rację, sam nie wiem jak bym postąpił na twoim miejscu i chyba racją jest, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. - Zamyślił się i po chwili powiedział
 -  Ale może przejdziemy na ty? Ja się dziwnie czuję jak mi panujesz… Jestem Henryk.
 Powiedział i wyciągnął rękę
- Jacek, - odwzajemnił uprzejmie gest.
Na ten moment właśnie trafiły panie, wnoszące posiłek na taras. Zaniepokojona pani domu zapytała.
- Już się żegnacie? Panie Jacku, co się stało? A obiad, nie zje pan z nami?..
Jacek i Henryk wybuchnę li śmiechem.
                    - Kochanie, Właśnie przeszliśmy na ty. Może do nas dołączycie?
- Jacek, Henryk - wskazał na siebie - To moja żona Zosia i wnuczka, Ela. Teraz wszyscy już się znamy.
- Eejj, taka okazja nie może przejść tak na sucho. Elu skocz do salonu i przynieś dziadka karafkę i kieliszki.
Ela zaraz zniknęła za drzwiami, a Zofia zaczęła pełnić honory domu. Przestawiła kawę i ciasto na stolik obok, a na zasłany stół zgrabnie ułożyła talerze, sztućce, postawiła szklanki. W kilka chwil wszystko już było gotowe. Ela przyniosła karafkę z kieliszkami na tacy i podała ją dziadkowi. Henryk z namaszczeniem je napełnił, podszedł do każdego i podał kieliszki.
                    - No to dla lepszego apetytu i za miłe spotkanie, wypijmy najpierw tak zwanego brudzia.
Wszyscy skupili się przy Jacku i stukając się kieliszkami, pili toast, przedstawiali się i całowali. Tylko Ela, jako nieletnia wypiła brudzia kompotem z kieliszka. Była to bardzo miła scena, wszyscy poczuli  bardziej swobodnie i zaczęła panować iście rodzinna atmosfera.
                    - No to co? Zapraszam do stołu.
Zofia zaczęła pełnić honory domu, biorąc od wszystkich talerze i nalewając wszystkim zupę z wazy. Jedli ją wszyscy ze smakiem, zwłaszcza że była ku temu odpowiednia pora. Nie krępowano się, jedzono i rozmawiano o spotkaniu, o gościnności rodziców Jacka, o tym co w skrzynkach wysyłają Joannie.
                    - Joanna wygląda teraz bardzo dobrze, rozmawialiśmy sporo, wiele przeżyła. Sprawia wrażenie bardzo dzielnej.
                    - Masz rację, wróciła do równowagi i dobrze sobie radzi. – odpowiedziała Zofia.- Dawno, dzięki Bogu, nie miała rzutu choroby. Sporo ją to kosztuje, musi się bardzo wystrzegać, nie przemęczać i … spokój, to bardzo ważne, spokojne unormowane życie. Ale tak nie było przedtem. Mówiła ci o tym Jacku?.. – skiną głową - No właśnie. Było tak że tylko robiła wrogów. Żyła w swoim świecie, wszyscy wszystko robili źle, tylko ona miała rację, wytykała z satysfakcją ich błędy.
                    Było tak że widziała wszędzie zdrajców i zamachowców. Kłóciła się ze wszystkimi, awanturowała no i została sama. Nic dziwnego że mąż nie wytrzymał i uciekł od niej z dzieckiem. Sam miał dość i musiał chronić Adasia. Biedne dziecko, nie wiedziało o co w tym wszystkim chodzi, było rozdarte. Nie wiedziało czemu rodzice się kłócą, choć za chwilę mama była radosna i uśmiechnięta.
Nie mieliśmy z Joanną wtedy kontaktu i wszystkiego dowiadywaliśmy od jej znajomej i naszej rodziny. Gdy już poszła do lekarza psychiatry i po terapii, myśli zaczęły jej się w głowie prawidłowo układać, było za późno, została sama. Wtedy ją przygarnęliśmy. Wspieramy i pomagamy jak tylko umiemy. Sporo czasu przegadaliśmy…  
                    - Uważacie że to uczciwe że nie ma kontaktu z synem?
                    - Tak naprawdę Jacku, - wtrącił Henryk - to nie wiemy co o tym sądzić. Nie rozmawialiśmy z Karolem i nie wiemy co przeżywał. Wiem że to był uczciwy i wrażliwy człowiek, takie jest życie, niektórych wydarzeń nie da się cofnąć.
                    - Co prawda to prawda. Jedyne co można teraz zrobić to pomóc Joannie by wszystko jej jakoś się ułożyło.
                    - To miło że opiekujesz się nią w tym lesie.
                    - To normalne wizyty sąsiedzkie, myślę że Joanna nie potrzebuje opieki. Daje sobie sama wspaniale radę. Poza tym znamy się dopiero kilkanaście dni?..  
                    - Dopiero tyle? A jak żeście się spotkali w tym wielkim lesie? - spytała Zofia.
                    - Myślę, że lubimy te same piękne widoki. Często jeżdżę konno i tak, spotkaliśmy się obok jednego z nich.
Tak rozmawiając, zjedli zupę i nie śpiesząc się, drugie danie. Rusłan też coś dostał i jadł obok z metalowej miski. Potem, jako że nikt nie zwracał na niego uwagi, wylizawszy dokładnie naczynie, poszedł położyć się na trawę. Posiadłość była spora. Prawie cała była pokryta, świeżo przyciętym trawnikiem. Wokół domu był posadzony skalnik, poprzedzielany świetnie dobranymi mieszanymi krzewami. W głębi i pod płotem rosły duże owocowe drzewa, było też kilka klombów obsadzonych kolorowymi kwiatami. W głębi za domem były pomieszczenia gospodarcze. Wybudowano je z kamienia. Miały piękne owalne i rzeźbione drzwi, oraz łukowate okna. Wszystko to sprawiało wrażenie zadbanego, a nawet wypieszczonego podwórka.
                    - A jak państwo weszli w posiadanie tego domku w puszczy? O ile wiem, nie można teraz nabyć żadnych działek w lesie.
                    - Oo, to bardzo stara historia. Działka ta należy do mojej rodziny od pokoleń. Pamięta czasy pierwszych osadników. Mój praprapra-dziadek kupił od rządu tą działkę, całe pięć hektarów w lesie. Osiedlił się tam, był myśliwym, bartnikiem i traperem. Później jego synowie przenieśli się do Podgórza. Budynki popadały w ruinę, było trochę z nią problemów, ale w sumie, teraz odziedziczyłem ją ja.  
                    - Aż pięć hektarów? To rarytas w dzisiejszych czasach. 
                    - Wiem, wiem. To nasza lokata. Pobudowałem tam domek i jak byliśmy młodsi spędzaliśmy tam każde wakacje. Teraz tylko czasami ktoś tam zajedzie, czasem komuś wynajmiemy. No a teraz Joanna, cale lato tam mieszka.
                    - Piękne miejsce. Ja kupiłem działkę tylko hektarową, Miałem szczęście, znajomy dziadka ją odziedziczył, zmarł kilka lat temu, a że był sam, bez następców, odkupiłem ją od niego. Teraz jestem szczęśliwym właścicielem.  
                    - Znam twoją działkę, też pięknie położona i ma widok na tą samą dolinę, tylko bardziej z boku.
                    - O tak. Człowiek by tylko tak siedział i podziwiał… - Rozmarzył się Jacek.
                    - Ale chyba na mnie już  pora…
                    - Zaraz zaparzę kawę. Zjemy ciasto na deser i zaczniemy ciebie pakować. A może chcesz herbaty? – spytała Zofia przed wyjściem.
                    - Może być kawa. - odpowiedział- Kawałek drogi jeszcze przede mną.
A co robicie, jeśli mogę spytać w Pogórzu? Widziałem po drodze sporą kopalnię torfu i dymiący komin cegielni. Sporo zakładów pracy jak na taką małą miejscowość.
                    - O tak. Nie tylko tutejsi tu pracują. Ale praca w przy torfie, to trzeba pamiętać, jest sezonowa. Zimą pola zamarzają, pokrywają się śniegiem. Tylko kilku ludzi pracuje przy załadunku, no i biuro. Cegielnia też nie wiele lepsza. Sporo pracuje sezonowych pracowników z okolicy. Zimą ci sami pracują przy wycince w lesie. Szczerze, to nieźle im się powodzi. Tylko często mieszkają z dala od rodzin. Ja nigdy tak nie pracowałem. Byłem stolarzem, a nawet postawiłem kilka domów. Teraz zostawiłem to młodszym. Najstarszy wnuk zajmuje się tym fachem. Ja już nie mam siły włazić po drabinie, a i hebel mi ciąży. Jestem emerytem. Zosia na początku pracowała w sekretariacie szkoły, ale często nie było mnie w domu, Ktoś musiał zająć się domem i dziećmi. Więc została gospodynią domowa.
O, a jedynaczka Ela, jest córką drugiego syna Andrzeja, który jest kierownikiem w cegielni. Jest jeszcze Natasza najmłodsza, uczy w szkole angielskiego, jest jeszcze jest panienką.
                    - To znaczy macie dwóch synów i córkę?
                    - Tak. Najmłodsza to Natasza.  Starszy syn Andrzej ma żonę, też Zosię i tu obecną Elę. A najstarszy syn Piotrek, ma żonę Asię i syna Władka. Piotrek miał osiem lat temu udar i ma lekki paraliż lewej strony ciała. Kuleje, ale na ile może pomaga Władkowi w stolarni.
                            - No to mieszkacie sami? 
- No nie, Natasza jeszcze z nami mieszka. Ale dziś do późna jej nie ma, prowadzi kółko teatralne w szkole.
- A Joanna jest…
- Joanna jest córką mego młodszego brata. Było nas sześcioro, więc to opowieść na długie zimowe wieczory.
- No jasne, - Jacek uśmiechnął się ze zrozumieniem. - Ja jestem jedynakiem, mama miała problemy z moim urodzeniem, więc i opowieść jest krótka… No cóż, dziękuję za gościnę, bo pora już najwyższa się żegnać i czas się pakować.  
- Jasne. Więc do roboty.
Wstali od stołu, panie zajęły się porządkami, a Jacek z Henrykiem wynosili i ustawiali skrzynki w dorożce. Mimo że nie było ich dużo, to od ciężaru skrzyń, dorożka zaczęła się przekrzywiać na jedną stronę. Musieli więc rozmieszczać ciężar bardziej symetrycznie i w końcu im się to udało. Tylko z wsiadaniem będzie miał Jacek trochę kłopotu. Ale to nie problem, bo siedzieć, będzie mu się już wygodnie. Po niedługim czasie wszyscy stali już koło dorożki i można się już by było żegnać.   
- Dziękuję za bardzo sympatyczne przyjęcie. Było mi bardzo miło i naprawdę czułem się jak w rodzinie. Pierwszy raz widzieliśmy się, a atmosfera była nad wyraz sympatyczna. Dziękuję bardzo.
- Nie ma za co dziękować, to my jesteśmy wdzięczni że nie musimy tego wszystkiego sami Joannie zawozić. Po prostu nas wyręczyłeś. Myślę że się jeszcze spotkamy. – Uśmiechną się Henryk.
- Chciałbym bardzo. I zapraszam do siebie. Rodzice też zapraszają, nie tylko jak coś się zepsuje, ale będą wdzięczni i za same odwiedziny. Więc do widzenia!
Wszyscy się po kolei objęli, Jacek ucałował dłonie pań i trochę niezgrabnie wlazł na dorożkę. Gdy usiadł na koźle, pomachał wszystkim ręką. Chwycił lejce, cmoknął na konia i ruszył. Będzie mu się wolniej jechało, bo dorożka jest o wiele cięższa, a i Rusłan niestety musi się zadowolić biegnięciem przy koniu.                      
                    Nie miał problemu z wyjechaniem z miasteczka, znał już drogę. Tylko ruch był może trochę większy. Ludzie wracali z pracy, szkół. Jechali do, lub ze sklepów. Ale oni jechali w przeciwnym kierunku, więc mieli luźno.   
Koła dorożki nie stawiały dużego oporu. Więc nie jechało im się wolno. Koń się nie forsował, bo tempo też ustalał sam. Nie musieli się śpieszyć. Słońce było jeszcze wysoko, a i pogoda śliczna.  Wracali tą samą drogą.  
Przeszkadzał im nieco tylko kurz, wzniecany czasem przez samochody. Nie było wiatru, więc utrzymywał się długo nad drogą, przeszkadzając podziwiać widoki.
Minęli torfowiska. Jechali teraz lekko pod górkę, zbliżając się do pastwisk. Farmerzy o tej porze wyjeżdżali do swoich stad. Zapędzali krowy do obór. Więc od łąk dochodziło częste porykiwanie zwierząt i odgłosy pokrzykujących farmerów.
***  

piątek, 16 grudnia 2011

42.

Nazajutrz rano obudził się  zmęczony i niewyspany. Po powrocie z miasta, znowu został ugoszczony przez rodziców. Suta kolacja z tatusia naleweczką i niekończące się plotki nie pozostały obojętne dla jego zdrowia. Znowu miał kaca, ale na szczęście już nie sam. Wstali wszyscy później niż zawsze, odsypiając noc. Na początku nie byli bardzo rozmowni, ale po śniadaniu rozmowa zaczęła się już kleić. Ze śmiechem, acz delikatnie, wspominali wczorajszy wieczór i nadwyrężone zdrowie, w ich wieku takie zachowanie, było prawdę mówiąc, lekko nierozsądne. Jacek nie za bardzo miał ochotę jechać teraz do Pogórza, ale cóż, przecież się umówił. Poza tym wszyscy doszli do wniosku że po takim spacerze szybciej dojdzie do siebie.
Tak jak wczoraj, wziął od taty bryczkę i już zamierzał wyjechać na ulicę gdy doszło jego uszu skomlenie spod kół. To Rusłan przypominał mu o swoim istnieniu. Właściwie to nie miał nic przeciwko temu by z nim jechał, więc wymienili spojrzenia z ojcem, skinęli obydwoje głowami i gwizdnięciem zaprosił Rusłana do bryczki. Pies tylko na to czekał, wskoczył zaraz do środka i łaszcząc się, zaczął lizać Jacka po twarzy. Śmiejąc się i odpychając natręta, ledwo się uwolnił i doprowadził psa do porządku. Pomachał jeszcze raz do ojca, wziął lejce w dłonie i pognawszy konia wyjechali na ulicę.
Nie przejmował się tym że jest późno i powinien był wyjechać wcześniej. Miał przed sobą góra półtora godziny wygodnej drogi i nie musiał się wcale śpieszyć. Do Pogórza jechało się wąską doliną znajdującą się po przeciwnej stronie miasta. Przejechał przez nie spokojnie zostawiając w tyle sklepy, budynki i domy.  Teraz droga zrobiła się szersza, nie było prawie żadnego ruchu, więc
cmokną na konia i ruszyli kłusem. Trochę trzęsło, bo siedzenie nie było tak resorowane jak w jego pojeździe, ale droga była równa bez wyboi i kamieni, więc jechało się całkiem znośnie.  Dookoła rozpościerały się wszędzie zielone pastwiska i łąki. Pasło się na nich kremowe, umięśnione, opasowe bydło. Krów nie było wiele, widział tylko jedne większe stado. Z wielkimi wymionami  pasło się za strumieniem. Nie doiło się ich na polu, więc musiały należeć do farmera z pobliskiego otoczonego wiekowymi drzewami siedliska.
Dalej dolina się zaczynała poszerzać, przypominała kształtem wielką rakietę śnieżną, taką jaką zimą chodzą traperzy po białym zasypanym śniegiem lesie. Była porośnięta równo skoszoną trawą. Na niej leżały, przypominające stado bizonów, wielkie bale siana. Po prawej stronie drogi od strony porośniętych krzakami łagodnych pagórków, znajdował się pas czarno-rdzawych, równo poprzecinanych rowami pól kopalni torfu. Jeździła po nim wielka przyczepa, ciągniona przez ciężki ciągnik na gąsienicach. Miała ona z przodu coś w rodzaju pługa którym nabierała na siebie urobek z pola. Prawdopodobnie później, pełną, zaciągano, do wielkiej hałdy torfu uformowanej przez taśmociągi. Dziwnie to wyglądało na tle sielskiego krajobrazu. Skąd  się tu wzięły tak duże pokłady torfu, by eksploatować go na taką skalę? Kiedyś musiało tu być bagno, a może nawet jezioro. Do kopalni prowadziła otoczona rowami i usypana ze żwiru szeroka droga. Na niej czekały na załadunek dwie duże ciężarówki. 

czwartek, 15 grudnia 2011

41.

Położył na ławce znicze i kwiaty. Przed położeniem ich na grobach, musiał najpierw obmieść z liści płyty nagrobne. Była jesień i liście szybko pokrywały swym kobiercem wszystko co było pod drzewami.  Sprzątnął liście, zamiótł ścieżki przy grobach, przetarł z kurzu krzyże i płyty. Śmieci wrzucił do plastykowego worka, który wziął z sobą z domu i wyniósł na śmietnik. Gdy wrócił ułożył na środku grobów wiązanki kwiatów i zapalił długopalce się znicze.
Usiadł na ławce i zagłębił się w myślach. Wspominał czasy szkolne gdy zapoznał Laurę na balu choinkowym i pierwszą z nią randkę. Umówili się w tedy do kina, a potem poszli nad staw do parku. Przegadali by wtedy całą noc, gdyby nie przypomnieli w czas, że mają czas tylko do dwudziestej czwartej. Biegiem musieli wracać by zdążyć do domów.  Śmiechu było wtedy co nie miara. Potem był ich pierwszy pocałunek, nad jeziorem, na kładce przy lesie. Była wtedy pogodna ,ciepła noc. Księżyc w pełni odbijał się w tafli jeziora, a pomarszczone od fal brzegi dodawały romantycznego uroku. Delikatny szmer wiatru w szuwarach, odgłosy lasu, kumkanie żab, wspaniała romantyczna noc. Potem aż do rana obserwowali z górki wschód słońca. Majestatyczny, odkrywający zakamarki miasta i przyległych pagórków porośniętych lasem. Po chwili uświadomili,  że uczestniczą w budzeniu się miasta, krzątaniu ludzi, rozpływających się po okolicy dymów z kominów, pracy maszyn i wyjazdach samochodów na uliczne trasy. Wspaniałe były te chwile spędzone razem. Niezapomniane.
A gdy urodziła się Lena, to tak jakby nabrał wiatru w żagle. Wszystko zaczęło mu się układać, nabrało rozpędu. Jaki był wtedy szczęśliwy… Z początku miał trochę strachu, gdy Laura mu powiedziała że odeszły wody… Jak to będzie? Czy sobie poradzi, jaki będzie poród i czy dziecko będzie zdrowe. Ale po tych kilku godzinach niepewności i kiedy mu powiedziano, że wszystko w porządku. Że ma córkę, a Laura urodziła  bez komplikacji, odetchnął z ulgą.
Gdy przywiózł obie panie do domu, poczuł nagle że stał się tatą. Jaki był stremowany, jak przed kąpielą wziął na ręce to delikatne, malutkie stworzenie i zanurzył w wodzie. Jak Laura je myła i pojawił się uśmiech na twarzy maleństwa. Ufało im i czuło się bezpieczne. Stworzyli rodzinę.
 Jacek całkowicie otworzył się i oddał się wspomnieniom, które odzwierciedlały  się na jego twarzy. Pewnie nie wyglądał wówczas za bardzo inteligentnie, ale był sam i w tym miejscu mógł sobie na to pozwolić. Nie wiedział jak długo siedział przy grobach, ale zaczynało się już ściemniać gdy opuszczał cmentarz.
                                                                               ***

środa, 14 grudnia 2011

40.

          Udał się od razu do pokoju gdzie składano zamówienia. Swobodnie nie śpiesząc się, zamawiał wszystko co było mu i Joannie potrzebne do życia w puszczy. Po wszystkim wpłacił zaliczkę, omówili formę zapłaty i odbiór produktów. Śmiejąc się i żartując, pożegnał się serdecznie z ekspedientem, który wyszedł za nim aż z pokoju. Dlatego lubił tu robić zakupy. Dowartościowywał się i czuł tu swobodnie. Traktowano wszystkich serdecznie i potrafiono doradzić w razie potrzeby.
W pobliżu była mała kwiaciarnia, to w niej zawsze kupował kwiaty gdy udawał się na cmentarz. Przeszedł tam spacerkiem. Jak zwykle kupił dwie białe wiązanki z lilii na grób swoich kobiet, oraz na grób dziadków. Wychodząc kupił także okazałe znicze. Z tymi zakupami  już mógł się udać na drugi koniec miasta, gdzie znajdował się przy kościele, malowniczy leśny cmentarz.
Jechał obrzeżami. Lubił tą trasę. Przypominały mu one dzieciństwo i wiosenne wyprawy z kolegami do odległych wtedy, rozlewisk. Brodzili tam w gumowcach po kałużach. Robili tratwy i udawali że płyną na dalekie wyprawy. Znał tu każdy zaułek, każdy otwór w ziemi. Wiedział jak wygląda każde z tych miejsc, latem czy zimą. Spędzali tu bardzo wiele czasu, świetnie się bawiąc w swoim towarzystwie. Potem już więksi, łapali w bagiennych rozlewiskach miętusy, karasie, a nawet bagienne raki. Teraz te obszary zmeliorowano i wysuszono, tworząc miejsce pod rozwijające się  ciągle miasto.
Ruch nie był tu duży. Było spokojnie i sielsko. Teren już się lekko wznosił i za zakrętem, za osiedlem domków, ujrzał wierzę kościółka. Ten widok przypomniał mu ciągle świeży w pamięci pogrzeb swoich najbliższych. Ciała Laury i Leny, z kostnicy, przewieziono do domu pogrzebowego. Tam je umalowano, przypudrowano i ułożono do trumien. Wtedy dopiero pozwolono mu się z nimi pożegnać. Wyglądały jak żywe, tylko otoczenie i ich nieruchome ciała przypominały że odeszły na zawsze. Nie opuścił ich aż do dnia pogrzebu. Czuwał przy trumnach i wspominał każdą chwilę spędzoną razem. Był wtedy jak w transie. Nie, nie płakał, wszystkie uczucia tłumił głęboko w sobie. Patrzył przed siebie tępo, nie odzywając się do nikogo.
Rodzina wszystko z niego załatwiała, sam nie miał siły. Drugiego dnia, przewieziono je do kościółka w odkrytych trumnach. Tam przez trzy godziny były wystawione na widok publiczny i każdy mógł się z nimi tam pożegnać. Ściągnęły tam wtedy tłumy ludzi. Kościół nie mógł wszystkich pomieścić, a i na dworze stało wielu ludzi. Msza była bardzo uroczysta, a po kazaniu i słowie końcowym proboszcza, wszyscy mieli łzy w oczach.
Wzruszyli się wszyscy, rodzina i zupełnie obcy ludzie. Ci co je znali i ci co tylko słyszeli o ich tragicznej śmierci. Na koniec trumny zamknięto i zabito gwoździami. Ten odgłos głuchy i spotęgowany przez ściany świątyni, nadał pogrzebowi symbolicznego wyrazu. Na barkach znajomych i rodziny, trumny przeniesiono na pobliski cmentarz. Tam w zupełnej ciszy pochowano. Pogoda wówczas była słoneczna i ciepła. Nikt się nie rozchodził. Starsze babki zainicjowały pieśń żałobną i cały tłum zaczął śpiewać. Dopiero po jakiejś pół godzinie tłum zaczął się rozchodzić i zostali tylko najbliżsi.  Ale i oni w końcu się rozeszli do swoich domów. Pod wieczór na zakończenie dnia, rozpadało się i padało całą noc. Wyglądało to tak, jakby cała przyroda płakała i chciała pożegnać przedwcześnie zgasłe życia.
Dojechał i uwiązał konia do belki przy wymurowanym z wielkich głazów płocie. Wziął kwiaty i znicze, wszedł na teren cmentarza. Położony był na lekkim wzniesieniu, rosło na nim kilka rozłożystych drzew o kolorowych liściach i moc strzelistych świerków. Między nimi w rzędach stały pomniki, grobowce, krzyże i rzeźbione anioły. Niektóre groby miały kamienne chodniczki. Większość była zadbana i schludna. Ale kilka nie była odwiedzana od dłuższego czasu. Było też sporo nowych grobów, pokrytych wieńcami.
Szedł pod górkę, główną alejką, przy której na końcu w dróżce na lewo, były groby jego rodziny. Naprzeciw nich stała wygodna ławka z oparciem, skryta pod baldachimem różnokolorowych liści, z pobliskiego drzewa.  Z górki, rozpościerał się widok na cały cmentarz, kolorowy i dostojny. Z zarośli dobiegały różnorodne odgłosy ptaków. Piękny, uroczy, o unikalnym wiejskim klimacie cmentarz. Kochał to miejsce, nigdy nie przyszło mu do głowy że mógłby być pochowany w innym miejscu. Gdy tu bywał ciarki przechodziły mu po plecach.

wtorek, 13 grudnia 2011

39.

          Nazajutrz obudziło go krzątanie się mamy po domu. Przestawianie sprzętów, stuk naczyń. Głowę miał jakby trochę ciężką, ale po odświeżeniu, ogoleniu i po wypiciu kubka aromatycznej kawy, wszystko wróciło do normy. Śniadanie zjedli wspólnie przy kuchennym przy stole. Mama usmażyła jajecznicę, ze specjalnego rodzinnego przepisu z dodatkowymi przyprawami. Zjedli wszystko z wielkim apetytem. Później Jacek zadzwonił do stryja Joanny. Po wytłumaczeniu kto i z jakiego powodu dzwoni, umówili się na jutrzejsze popołudnie w Pogórzu. Później rozmawiając wyszli z ojcem, zaprząc konia do wozu. Doszli do wniosku, że po co ma jeździć po mieście niewygodnym wozem jak może pojechać załatwić sprawy bryczką ojca. Jacek przeładował skóry z wozu na bryczkę i pomachawszy rodzicom na pożegnanie, pojechał za miasto, do garbarni sprzedać skory.  Rusłana zostawił w domu z rodzicami. Bo przy załatwianiu spraw tylko by mu zawadzał.
                    Był ciepły słoneczny poranek. Może już nie taki wczesny, bo było już dobrze po dziewiątej, ale czasu miał dość i wcale nie musiał się dziś śpieszyć.  Wolno przejechał przez centrum miasta, rozglądając się na boki. Ukłonił się kilka razy znajomym matronom, które zaraz gdy tylko znikł za zakrętem dokładnie oplotkowały jego i całą rodzinę. Wiedział o tym i jakimi są plotkarami, ale odnosił się do tego obojętnie.  Pomachał do kolegi z pracy i zatrzymał się przy rodzinie znajomego farmera by okazać im swoje  uszanowanie i zamienić kilka słów.
                    Miasto od ostatniej wizyty się nie zmieniło, ale gdy przejeżdżał koło nowego marketu, zauważył że poszerzyli i dobudowali kawał nowej drogi. Zrobili duży plac z parkingami i zamierzają chyba zrobić w pobliżu stację benzynową. Zauważył tam duże metalowe pojemniki, podobne do tych które zakopuje się na stacjach. Uśmiechną się i pomyślał, będzie konkurencja.
Stamtąd już miał niedaleko do garbarni. Niedaleko wejścia do fabryczki mieściło się biuro i skup skór. Podjechał tam i od razu zaniósł skóry do środka. Skóry były fachowo zdjęte, zasolone i wysuszone, więc dostał za nie przyzwoitą cenę.  Wziął gotówkę, bo i tak wybierał się do banku i sklepu, by złożyć zamówienie.
                    W banku trochę musiał poczekać, ale w wkrótce zaproszono go pokoiku gdzie mógł porozmawiać o stanie swych finansów i funduszach. W sumie to nic się nic nie zmieniło. Nic nie stracił, a nawet trochę zarobił. Zapłacił kilka zaległych rachunków, wdał kilka dyspozycji i zadowolony wyszedł z banku. Przejechał kilka przecznic i złożył zamówienie w sklepie. Właściwie to nie był sklep. Można tam było robić zakupy normalne i w ilościach hurtowych. Robili tam zakupy drobni sklepikarze i fermerzy którzy mogli kupić, zboże, nawozy, pasze, ale także konserwy i różne produkty spożywcze, od razu w kartonach lub workach w ilościach hurtowych. Jeśli czegoś nie było, mogli złożyć zamówienie. A jak nie było transportu, firma przywoziła wszystko sama do domu. To było bardzo dobre rozwiązanie dla Jacka. W jednym miejscu mógł kupić wszystkie potrzebne mu produkty. Nawet gdyby potrzebował pieca, taczki, czy nawet przyczepy.  

poniedziałek, 12 grudnia 2011

38.

Rusłan opróżniwszy miskę z przygotowanym jedzeniem, zobaczył że nikt nie zwraca na jego uwagi i położył się na dywanie przy kominku. Leżał i obserwując wszystkich z daleka. Salon był duży. Na środku leżał ciemny czerwony dywan, a na nim ciężki masywny stół z ośmioma ciemnymi rzeźbionymi krzesłami. Były tu trzy duże okna, zasłonięte kremowymi zasłonami. Na kremowym dywanie przy kominku leżał też i Rusłan. Przy ścianie stał ciemny, rzeźbiony, zabytkowy kredens i stolik między oknami z pięknym kwiatem grudnika. Koło okien stała ława z dwoma wygodnymi w kolorze kawy z mlekiem fotelami, Na suficie wisiał duży okrągły zdobny w szklane połyskujące paciorka rozświetlony żarówkami w kształcie świec żyrandol. Salon miał swój stonowany, emanujący prostą elegancją klimat. Wszyscy którzy tu przebywali czuli się tu bardzo swobodnie i familijnie.
Mama nałożyła po kawałku ciasta ma talerzyki i napełniła filiżanki.
- Częstujcie się, miałam nosa i upiekłam wczoraj generała. Dziś jest najsmaczniejszy.
- Mama zawsze wyczuje kiedy przyjedziesz. A może do niego po kieliszku mojego jabłkowego wina? - wstał i podszedł do kredensu, wziął kieliszki i wyciągnął wino z barku. - Pasuje do generała. - Nalał do kryształowych kieliszków klarownego, aromatycznego wina. Wziął kieliszek do ręki i wzniósł toast.
                    - Aby zawsze nas zło omijało z daleka! 
                    - Amen!
                    - O a propos…  Wymieniają podłogę w kościele i mają malować. Proboszcz wynajął artystów, mają zacząć za dwa tygodnie.
                    - Tak nawiasem mówiąc, to był już najwyższy czas, ludziom już obcasy wchodziły w podłogę.    

Plotkowali tak jeszcze kilka godzin. Dokończyli wino jabłkowe i wypili destylat z  gruszek. Zjedli generała i dobrych humorach  rozeszli się po sypialniach. Siedzieli by jeszcze dłużej, ale Jackowi już zaczął się plątać język ze zmęczenia, a jutro też czekał go pracowity dzień. Tylko Rusłan, z braku zainteresowania jego psią osobą usnął i odsypiał spokojnie, ciężki dzień.

                                                                          ***

niedziela, 11 grudnia 2011

37.

- Może jutro z rana zatelefonował bym do jej stryja? Przygotowali by co trzeba i tylko później bym to zabrał … Nie spodziewają się że ktoś wpadnie od Joanny. Macie książkę telefoniczną?
                    - Jest, ale też i my mamy jego numer. Sięgnęła po kajecik. Oto on. Wymieniliśmy się jak u nas nocował.
                    - To świetnie. A może dziś bym zadzwonił. Nie za późno?. Która godzina?
                    - Wydaje mi się że już za późno. Zadzwonisz jutro jak wstaniesz. Przecież nie ma pośpiechu. – powiedziała i wstała zrobić herbatę i przynieść ciasto.
                    - Też racja. A co nowego w Czarnych Olchach? Zmieniło się coś? Jacek zwrócił się do ojca.
                    - Otworzyli w końcu ten supermarket koło warsztatu Zenka, a i powstał nowy zakład krawiecki. Zatrudnili 50 osób. Pracuje tam Miśka, siostra Laury, i jej kuzynka. Stróżem jest nasz Jędrzej. Mają sporo zamówień i nieźle płacą.
                    - Rozwija się miasteczko. A szkoła naprawili dach?
                    - Już kończą. Zostało tylko założyć rynny i obrobić kominy.
                    - A  co tam w stolarni? Przepracowałem tam parę ładnych lat.
- Dobrze, mają zamówienia. Ta firma zawsze będzie dobrze prosperować. Pamiętasz Konrada, majstra? Już nie żyje.
- A co mu się stało, przecież nie był stary? Widziałem go ostatnio u fryzjera, pogadaliśmy, był zdrowy. Narzekał tylko na syna, że mu odbiło i nie może się z nim dogadać. Zresztą nigdy chyba nie mogli się dogadać. Jak matka jego zmarła, to stracił z nim zupełnie kontakt. Mieszkali razem, ale był jak obcy. Chciał gdzieś wyjechać, ale nie miał żadnego planu. Chciał tylko by mu dać pieniądze na wyjazd.
- No właśnie, chyba o to poszło. Jak wyjechałeś, nie było go w pracy kilka dni. Rodzina zaczęła się martwić. Wezwali policję, musieli wyważyć drzwi. Jego pokój był zamknięty. Jak go otworzyli, cala ściana przy łóżku była we krwi. Wiedzieli że coś się musiało stać. Najpierw nie mogli nikogo znaleźć. Potem otworzyli drzwi na taras. Stała tam duża, ciężka torba. Znaleźli w tej torbie poćwiartowane jego zwłoki.
- Boże drogi…
- Zaraz policja wydała list gończy za synem. Znaleźli go gdzieś przy granicy. Przyznał się i zamknęli go w psychiatryku na obserwacji. Podobno zupełnie mu odbiło.  Nie wiem co i jak, ale powiesił się tam. Sprawiedliwości stało się zadość i nikt z rodziny nie dochodził jak to mogło się stać.
- A był takim miłym człowiekiem, takim zawsze uczynnym. Szkoda go. A to nie przyjemna nowina.
- Wszyscy co ich znali byli zszokowani. Tylko o tym się rozmawiało
Powiedziała mama stawiając na stole ciasto i herbatę w dzbanku. Podała do tego  filiżanki i talerzyki. Potem usiadła
- Się nie dziwię, o takich historiach czyta się w gazecie, ale żeby spotkało to akurat tego kogo się zna. To się wydaje nieprawdopodobne. Szok, naprawdę szok. 

piątek, 9 grudnia 2011

36.

   - A wiesz że myśmy go niedawno poznali? Zepsuł mu się Jeep. Akurat byliśmy w pobliżu. Bardzo sympatyczny człowiek. Załatwiliśmy mu naprawę w warsztacie u Zenka, a że trzeba było poczekać do rana, zaprosiliśmy go do siebie. Wspominał o niej i doszliśmy że mieszkacie po sąsiedzku. Podobno jest chora na SM i wiele przeszła. Podobno mąż ją rzucił?
     - Rzucił ją i zabrał ich syna. Potem się gdzieś ulotnił. Łatwo jest krzywdzić kogoś kto nie może się bronić.
     - Ma dziecko nie wiedzieliśmy.
    - Teraz już doszła do siebie po tej chorobie, już wszystko w porządku, no mniej więcej. To paskudna choroba. Jest słaba, trochę kuleje i mówi że trochę wolniej rozmawia. Ale ja tego nie widzę. Szukała i męża i syna, ale nikt nic nie wie, albo nie chce powiedzieć. Nie wiem, nie podoba mi się to wszystko. Rodzina męża ją olewa, a wina jej tylko taka że zachorowała.
     - Tacy są ludzie, jak wszystko w porządku, to są przyjaciele znajomi, a jak tylko źle to pustka dookoła.
     - A jak dobrze i bogato to też tylko fałszywi ludzie dookoła. Jak hieny. – wtrącił ojciec i zajął się pustymi kieliszkami.
     -Może trochę przesadzasz, kochanie, ale jesteś blisko, niestety…                                                               powiedz mi co cię tym razem sprowadza? – zwróciła się do syna.
    - Nic specjalnego. Chcę zrobić zakupy jak zwykle. Jutro pójdę do sklepu złożyć zamówienie. Chcę sprzedać skóry. Przez to że pies wpadł w sidła, przestałem już zajmować się tym traperstwem. Sumienie we mnie się odezwało. – uśmiechną się.
     - Poza tym chcę wpaść do Joanny stryja. Prosiła mnie o to, no i zrobić jej też zakupy. Poza tym jak zwykle, bank, cmentarz. Zabawię tu kilka dni.   
       - No to za spotkanie, ojciec wzniósł toast.   

czwartek, 8 grudnia 2011

35.

- Siadaj z nami synu do stołu. Dla nas to kolacja, a ty chyba cały dzień tylko na kanapkach?
                    - Masz rację mamo, zgłodniałem. Jadłem trochę ale to nie domowy posiłek. – odpowiedział - Mmm, ale zapachy! Jak ja coś ugotuję to tak nie pachnie. Ach, to mięsko w galarecie ze słoika. Toż to prawdziwy smakołyk.
                    - Nie pachnie bo dodajesz za mało przypraw. Proszę nabierz sobie. – podała mu półmisek – A tu sałatka, chlebek, proszę.
Jacek nałożył sobie i oddał półmisek. Do tego wziął dużą porcję sałatki.
                    - No, warzyw też mi brakuje.
                    - A to już kochany twoja wina. Miejsce masz, siłę do skopania ogródka też, tylko chęci brak…
                    - Wiem, wiem, co poradzę na tego lenia?
                    - Nalać Ci coś? – Wtrącił się ojciec – Mam bardzo smaczną wódeczkę na ziołach. Pachnie tak jak to lubicie…
                    - Chętnie, dzięki tato.
                    - A jak to się stało że zrobiło się was dwóch?
                    - Chodzi ci tato o Rusłana? Złapał się w sidła. Leżał kilka dni zanim wydobrzał. – powiedział z pełnymi ustami.
                    - A co u Was? Widzę że wszystko OK.
                    - Tak, wszystko po staremu. Nie chorujemy, pracować nie musimy, czasem gdzieś uda nam się wyskoczyć w odwiedziny.
Tak ogólnie to najlepszy okres w naszym życiu. - Wziął dłoń żony i ucałował. Spojrzeli sobie czule w oczy. Potem uniósł pełny kieliszek do góry i powiedział.
                    - Na zdrowie, za spotkanie!
                    - A co tam u Ciebie? Jak się żyje w tej głuszy? Czy ci nie smutno tam jednemu? – Zapytała mama.
                    - Rozmawialiśmy już na ten temat, chcę spokoju. Po prostu tak mi odpowiada. Mam teraz Rusłana, A domek przy tej pięknej polanie koło drogi nad jeziorem, wynajęła na lato, bardzo miła pani. Maluje obrazy, dochodzi do siebie po pobycie w szpitalu. Często do niej teraz wpadam. Porozmawiać, może trochę z troski, bo mieszka sama w lesie, nikt ją nie odwiedza.
                    - Kobieta? Ładna? A skąd jest? – spytała.
                    - A ty zawsze swoje…  Jest chyba z tej małej osady za miastem, Górki czy coś.
                    - Pogórze.
                    - No właśnie. Ten dom należy do jej Stryja.

środa, 7 grudnia 2011

34.

Gdy skręcił w drogę prowadzącą do miasta, las zaczął ustępować miejsca polom, łąkom, oraz pastwiskom z pasącym się bydłem. Grunty obsiane były kukurydzą i zbożem. Kukurydza jeszcze rosła, ale po zbożach pozostały już tylko ścierniska z leżącymi na nich wielkimi balami słomy. 
To była olbrzymia równina, z nielicznymi pagórkami i rzadkimi wysepkami drzew. Stały tam nieliczne budynki farmerów, poogradzane drewnianymi płotami. Rozległe pastwiska dzieliły ploty z drutu kolczastego.  W głębi po prawej stronie majaczyło duże skupisko parterowych i kilkupiętrowych domów. To do nich prowadziła szeroka żwirowa dopasowująca się do ogrodzeń droga. Na polach widać było nieliczne maszyny rolnicze i kilku farmerów na koniach. Drogą jechał pickup wzniecając za sobą kurz. 
Był już u kresu drogi i słońce zaczęło zbliżać się do widnokręgu, gdy dojeżdżał  do opłotków miasteczka. Chciał zmyć z siebie kurz i trud podróży, skierował się więc nie ociągając na drugi koniec miasta gdzie na skraju mieszkała jego rodzina. Rusłan jakby trochę przestraszony biegł blisko wozu i ani na krok się od niego nie  oddalał.  Mijali najpierw domy o zwięzłej zabudowie, potem zaczęły się pojawiać domki z ogródkami. Niektóre były skromne, ale czasami pojawiały się duże zadbane z sadem lub dużym parkiem. W jednym z takich domów mieszkali jego rodzice. Zajechał pod dom i zsiadł z wozu. Nie zdążył wejść po schodach do domu, gdy w drzwiach przywitała go  zaskoczona matka. Przywitali się i ucałowali serdecznie. Za chwilę dołączył do nich  ojciec. Po kilku zdawkowych słowach na ganku, pomógł Jackowi rozprząc konia i zaprowadzilć do stajni. Nikt z niej nie korzystał, tylko teraz czasami Jacek. Dali koniowi jeść, napoili i poszli z nieodstępującym ich na krok psem, do domu. Tam Jacek  postanowił się najpierw odświeżyć. Udał się pod prysznic i prychając, oraz nucąc pod nosem piosenkę, oddał się orzeźwiającej kąpieli.
Potem pachnący i świeży, wszedł do salonu gdzie już czekali na niego z posiłkiem rodzice.  

                                                                                                                      ***