Łączna liczba wyświetleń

sobota, 17 grudnia 2011

43.

Przed nim w oddali majaczyły domki niewielkiego miasteczka. Z lewej jego strony widać było wysoki, przypominający dymiące cygaro komin. Była to cegielnia. Raczej niewielka manufaktura, niż fabryka, ale zawsze dająca zatrudnienie kilkunastu mieszkańcom miasteczka. Podziwiając te widoki, zbliżył się do kolorowych domków osiedla.
Miał skręcić w prawo na trzecim skrzyżowaniu, potem dojechać do stacji benzynowej, za nią skręcić w lewo i zaraz w prawo. Tam powinien  szukać białego domu z górką za brązowym niskim płotem. Jak zwykle, inaczej jest wytłumaczyć telefonicznie, a inaczej trafić już na miejscu. Zajęło to mu trochę czasu, trochę pobłądził, ale w końcu trafił. Już na niego czekano. Gdy tylko wjechał na ulicę gdzie mieszkał stryj, zaraz zauważył machającą do niego z daleka osobę. Była to kilkunastoletnia wnuczka która odwiedzała dziadków często po szkole. Wjechał przez otwartą bramkę na podwórko. Najpierw przywitał się z nią, potem z Joanny stryjem i jego żoną. Przyjęto go dosyć ciepło jak na zupełnie obcą osobę. Później się wyjaśniło, że było to spowodowane serdecznym przyjęciem i pomocą, jaka spotkało stryja u rodziców Jacka.  Przedstawili się sobie i przeszli na taras gdzie zaproponowano mu kawę i ciasto. Zbliżała się pora obiadowa, więc panie wyszły do kuchni przygotować posiłek, a on ze stryjem zostali, by porozmawiać na tarasie. Wszystko co miał zabrać dla Joanny, było już przygotowane i spakowane do skrzynek. Więc mogli się zająć swobodnie konwersacją.  Rozmawiali przeważnie o życiu w puszczy, jego zaletach i wadach. Później doszli do tego, jak Jacek tam zamieszkał. Dlaczego woli samotność od towarzystwa rodziny i bliskich.
- Bo widzi pan, w sumie to nie mieszkam przecież na końcu świata. -tłumaczył- Kilka godzin konnej jazdy i jestem w domu. Tylko chodzi tu o to, że człowiek, którego los doświadczył zabierając wszystko co kocha, zaczyna myśleć inaczej. Co innego jest ważne, ma inne priorytety. Plany zaczynają się rozmywać. To jest podobnie jak zachoruje się na nieuleczalną chorobę, jak Joanna. Człowiek myśli inaczej i się zmienia.
- Masz pewnie rację, ale z mego punktu widzenia, to się poddałeś, nie walczysz…
- Z czym? Ze złem na świecie? – lekko się zacietrzewił - Ze zboczeńcami i bandytami? Ja chciałem tylko spokojnie i uczciwie żyć, mieć rodzinę, marzenia . Zabrano mi ją, zabrano mi sens życia. Czy pan się dziwi że odwróciłem się od takiego świata?
- Masz pewnie rację, sam nie wiem jak bym postąpił na twoim miejscu i chyba racją jest, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. - Zamyślił się i po chwili powiedział
 -  Ale może przejdziemy na ty? Ja się dziwnie czuję jak mi panujesz… Jestem Henryk.
 Powiedział i wyciągnął rękę
- Jacek, - odwzajemnił uprzejmie gest.
Na ten moment właśnie trafiły panie, wnoszące posiłek na taras. Zaniepokojona pani domu zapytała.
- Już się żegnacie? Panie Jacku, co się stało? A obiad, nie zje pan z nami?..
Jacek i Henryk wybuchnę li śmiechem.
                    - Kochanie, Właśnie przeszliśmy na ty. Może do nas dołączycie?
- Jacek, Henryk - wskazał na siebie - To moja żona Zosia i wnuczka, Ela. Teraz wszyscy już się znamy.
- Eejj, taka okazja nie może przejść tak na sucho. Elu skocz do salonu i przynieś dziadka karafkę i kieliszki.
Ela zaraz zniknęła za drzwiami, a Zofia zaczęła pełnić honory domu. Przestawiła kawę i ciasto na stolik obok, a na zasłany stół zgrabnie ułożyła talerze, sztućce, postawiła szklanki. W kilka chwil wszystko już było gotowe. Ela przyniosła karafkę z kieliszkami na tacy i podała ją dziadkowi. Henryk z namaszczeniem je napełnił, podszedł do każdego i podał kieliszki.
                    - No to dla lepszego apetytu i za miłe spotkanie, wypijmy najpierw tak zwanego brudzia.
Wszyscy skupili się przy Jacku i stukając się kieliszkami, pili toast, przedstawiali się i całowali. Tylko Ela, jako nieletnia wypiła brudzia kompotem z kieliszka. Była to bardzo miła scena, wszyscy poczuli  bardziej swobodnie i zaczęła panować iście rodzinna atmosfera.
                    - No to co? Zapraszam do stołu.
Zofia zaczęła pełnić honory domu, biorąc od wszystkich talerze i nalewając wszystkim zupę z wazy. Jedli ją wszyscy ze smakiem, zwłaszcza że była ku temu odpowiednia pora. Nie krępowano się, jedzono i rozmawiano o spotkaniu, o gościnności rodziców Jacka, o tym co w skrzynkach wysyłają Joannie.
                    - Joanna wygląda teraz bardzo dobrze, rozmawialiśmy sporo, wiele przeżyła. Sprawia wrażenie bardzo dzielnej.
                    - Masz rację, wróciła do równowagi i dobrze sobie radzi. – odpowiedziała Zofia.- Dawno, dzięki Bogu, nie miała rzutu choroby. Sporo ją to kosztuje, musi się bardzo wystrzegać, nie przemęczać i … spokój, to bardzo ważne, spokojne unormowane życie. Ale tak nie było przedtem. Mówiła ci o tym Jacku?.. – skiną głową - No właśnie. Było tak że tylko robiła wrogów. Żyła w swoim świecie, wszyscy wszystko robili źle, tylko ona miała rację, wytykała z satysfakcją ich błędy.
                    Było tak że widziała wszędzie zdrajców i zamachowców. Kłóciła się ze wszystkimi, awanturowała no i została sama. Nic dziwnego że mąż nie wytrzymał i uciekł od niej z dzieckiem. Sam miał dość i musiał chronić Adasia. Biedne dziecko, nie wiedziało o co w tym wszystkim chodzi, było rozdarte. Nie wiedziało czemu rodzice się kłócą, choć za chwilę mama była radosna i uśmiechnięta.
Nie mieliśmy z Joanną wtedy kontaktu i wszystkiego dowiadywaliśmy od jej znajomej i naszej rodziny. Gdy już poszła do lekarza psychiatry i po terapii, myśli zaczęły jej się w głowie prawidłowo układać, było za późno, została sama. Wtedy ją przygarnęliśmy. Wspieramy i pomagamy jak tylko umiemy. Sporo czasu przegadaliśmy…  
                    - Uważacie że to uczciwe że nie ma kontaktu z synem?
                    - Tak naprawdę Jacku, - wtrącił Henryk - to nie wiemy co o tym sądzić. Nie rozmawialiśmy z Karolem i nie wiemy co przeżywał. Wiem że to był uczciwy i wrażliwy człowiek, takie jest życie, niektórych wydarzeń nie da się cofnąć.
                    - Co prawda to prawda. Jedyne co można teraz zrobić to pomóc Joannie by wszystko jej jakoś się ułożyło.
                    - To miło że opiekujesz się nią w tym lesie.
                    - To normalne wizyty sąsiedzkie, myślę że Joanna nie potrzebuje opieki. Daje sobie sama wspaniale radę. Poza tym znamy się dopiero kilkanaście dni?..  
                    - Dopiero tyle? A jak żeście się spotkali w tym wielkim lesie? - spytała Zofia.
                    - Myślę, że lubimy te same piękne widoki. Często jeżdżę konno i tak, spotkaliśmy się obok jednego z nich.
Tak rozmawiając, zjedli zupę i nie śpiesząc się, drugie danie. Rusłan też coś dostał i jadł obok z metalowej miski. Potem, jako że nikt nie zwracał na niego uwagi, wylizawszy dokładnie naczynie, poszedł położyć się na trawę. Posiadłość była spora. Prawie cała była pokryta, świeżo przyciętym trawnikiem. Wokół domu był posadzony skalnik, poprzedzielany świetnie dobranymi mieszanymi krzewami. W głębi i pod płotem rosły duże owocowe drzewa, było też kilka klombów obsadzonych kolorowymi kwiatami. W głębi za domem były pomieszczenia gospodarcze. Wybudowano je z kamienia. Miały piękne owalne i rzeźbione drzwi, oraz łukowate okna. Wszystko to sprawiało wrażenie zadbanego, a nawet wypieszczonego podwórka.
                    - A jak państwo weszli w posiadanie tego domku w puszczy? O ile wiem, nie można teraz nabyć żadnych działek w lesie.
                    - Oo, to bardzo stara historia. Działka ta należy do mojej rodziny od pokoleń. Pamięta czasy pierwszych osadników. Mój praprapra-dziadek kupił od rządu tą działkę, całe pięć hektarów w lesie. Osiedlił się tam, był myśliwym, bartnikiem i traperem. Później jego synowie przenieśli się do Podgórza. Budynki popadały w ruinę, było trochę z nią problemów, ale w sumie, teraz odziedziczyłem ją ja.  
                    - Aż pięć hektarów? To rarytas w dzisiejszych czasach. 
                    - Wiem, wiem. To nasza lokata. Pobudowałem tam domek i jak byliśmy młodsi spędzaliśmy tam każde wakacje. Teraz tylko czasami ktoś tam zajedzie, czasem komuś wynajmiemy. No a teraz Joanna, cale lato tam mieszka.
                    - Piękne miejsce. Ja kupiłem działkę tylko hektarową, Miałem szczęście, znajomy dziadka ją odziedziczył, zmarł kilka lat temu, a że był sam, bez następców, odkupiłem ją od niego. Teraz jestem szczęśliwym właścicielem.  
                    - Znam twoją działkę, też pięknie położona i ma widok na tą samą dolinę, tylko bardziej z boku.
                    - O tak. Człowiek by tylko tak siedział i podziwiał… - Rozmarzył się Jacek.
                    - Ale chyba na mnie już  pora…
                    - Zaraz zaparzę kawę. Zjemy ciasto na deser i zaczniemy ciebie pakować. A może chcesz herbaty? – spytała Zofia przed wyjściem.
                    - Może być kawa. - odpowiedział- Kawałek drogi jeszcze przede mną.
A co robicie, jeśli mogę spytać w Pogórzu? Widziałem po drodze sporą kopalnię torfu i dymiący komin cegielni. Sporo zakładów pracy jak na taką małą miejscowość.
                    - O tak. Nie tylko tutejsi tu pracują. Ale praca w przy torfie, to trzeba pamiętać, jest sezonowa. Zimą pola zamarzają, pokrywają się śniegiem. Tylko kilku ludzi pracuje przy załadunku, no i biuro. Cegielnia też nie wiele lepsza. Sporo pracuje sezonowych pracowników z okolicy. Zimą ci sami pracują przy wycince w lesie. Szczerze, to nieźle im się powodzi. Tylko często mieszkają z dala od rodzin. Ja nigdy tak nie pracowałem. Byłem stolarzem, a nawet postawiłem kilka domów. Teraz zostawiłem to młodszym. Najstarszy wnuk zajmuje się tym fachem. Ja już nie mam siły włazić po drabinie, a i hebel mi ciąży. Jestem emerytem. Zosia na początku pracowała w sekretariacie szkoły, ale często nie było mnie w domu, Ktoś musiał zająć się domem i dziećmi. Więc została gospodynią domowa.
O, a jedynaczka Ela, jest córką drugiego syna Andrzeja, który jest kierownikiem w cegielni. Jest jeszcze Natasza najmłodsza, uczy w szkole angielskiego, jest jeszcze jest panienką.
                    - To znaczy macie dwóch synów i córkę?
                    - Tak. Najmłodsza to Natasza.  Starszy syn Andrzej ma żonę, też Zosię i tu obecną Elę. A najstarszy syn Piotrek, ma żonę Asię i syna Władka. Piotrek miał osiem lat temu udar i ma lekki paraliż lewej strony ciała. Kuleje, ale na ile może pomaga Władkowi w stolarni.
                            - No to mieszkacie sami? 
- No nie, Natasza jeszcze z nami mieszka. Ale dziś do późna jej nie ma, prowadzi kółko teatralne w szkole.
- A Joanna jest…
- Joanna jest córką mego młodszego brata. Było nas sześcioro, więc to opowieść na długie zimowe wieczory.
- No jasne, - Jacek uśmiechnął się ze zrozumieniem. - Ja jestem jedynakiem, mama miała problemy z moim urodzeniem, więc i opowieść jest krótka… No cóż, dziękuję za gościnę, bo pora już najwyższa się żegnać i czas się pakować.  
- Jasne. Więc do roboty.
Wstali od stołu, panie zajęły się porządkami, a Jacek z Henrykiem wynosili i ustawiali skrzynki w dorożce. Mimo że nie było ich dużo, to od ciężaru skrzyń, dorożka zaczęła się przekrzywiać na jedną stronę. Musieli więc rozmieszczać ciężar bardziej symetrycznie i w końcu im się to udało. Tylko z wsiadaniem będzie miał Jacek trochę kłopotu. Ale to nie problem, bo siedzieć, będzie mu się już wygodnie. Po niedługim czasie wszyscy stali już koło dorożki i można się już by było żegnać.   
- Dziękuję za bardzo sympatyczne przyjęcie. Było mi bardzo miło i naprawdę czułem się jak w rodzinie. Pierwszy raz widzieliśmy się, a atmosfera była nad wyraz sympatyczna. Dziękuję bardzo.
- Nie ma za co dziękować, to my jesteśmy wdzięczni że nie musimy tego wszystkiego sami Joannie zawozić. Po prostu nas wyręczyłeś. Myślę że się jeszcze spotkamy. – Uśmiechną się Henryk.
- Chciałbym bardzo. I zapraszam do siebie. Rodzice też zapraszają, nie tylko jak coś się zepsuje, ale będą wdzięczni i za same odwiedziny. Więc do widzenia!
Wszyscy się po kolei objęli, Jacek ucałował dłonie pań i trochę niezgrabnie wlazł na dorożkę. Gdy usiadł na koźle, pomachał wszystkim ręką. Chwycił lejce, cmoknął na konia i ruszył. Będzie mu się wolniej jechało, bo dorożka jest o wiele cięższa, a i Rusłan niestety musi się zadowolić biegnięciem przy koniu.                      
                    Nie miał problemu z wyjechaniem z miasteczka, znał już drogę. Tylko ruch był może trochę większy. Ludzie wracali z pracy, szkół. Jechali do, lub ze sklepów. Ale oni jechali w przeciwnym kierunku, więc mieli luźno.   
Koła dorożki nie stawiały dużego oporu. Więc nie jechało im się wolno. Koń się nie forsował, bo tempo też ustalał sam. Nie musieli się śpieszyć. Słońce było jeszcze wysoko, a i pogoda śliczna.  Wracali tą samą drogą.  
Przeszkadzał im nieco tylko kurz, wzniecany czasem przez samochody. Nie było wiatru, więc utrzymywał się długo nad drogą, przeszkadzając podziwiać widoki.
Minęli torfowiska. Jechali teraz lekko pod górkę, zbliżając się do pastwisk. Farmerzy o tej porze wyjeżdżali do swoich stad. Zapędzali krowy do obór. Więc od łąk dochodziło częste porykiwanie zwierząt i odgłosy pokrzykujących farmerów.
***  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz