Łączna liczba wyświetleń

piątek, 16 grudnia 2011

42.

Nazajutrz rano obudził się  zmęczony i niewyspany. Po powrocie z miasta, znowu został ugoszczony przez rodziców. Suta kolacja z tatusia naleweczką i niekończące się plotki nie pozostały obojętne dla jego zdrowia. Znowu miał kaca, ale na szczęście już nie sam. Wstali wszyscy później niż zawsze, odsypiając noc. Na początku nie byli bardzo rozmowni, ale po śniadaniu rozmowa zaczęła się już kleić. Ze śmiechem, acz delikatnie, wspominali wczorajszy wieczór i nadwyrężone zdrowie, w ich wieku takie zachowanie, było prawdę mówiąc, lekko nierozsądne. Jacek nie za bardzo miał ochotę jechać teraz do Pogórza, ale cóż, przecież się umówił. Poza tym wszyscy doszli do wniosku że po takim spacerze szybciej dojdzie do siebie.
Tak jak wczoraj, wziął od taty bryczkę i już zamierzał wyjechać na ulicę gdy doszło jego uszu skomlenie spod kół. To Rusłan przypominał mu o swoim istnieniu. Właściwie to nie miał nic przeciwko temu by z nim jechał, więc wymienili spojrzenia z ojcem, skinęli obydwoje głowami i gwizdnięciem zaprosił Rusłana do bryczki. Pies tylko na to czekał, wskoczył zaraz do środka i łaszcząc się, zaczął lizać Jacka po twarzy. Śmiejąc się i odpychając natręta, ledwo się uwolnił i doprowadził psa do porządku. Pomachał jeszcze raz do ojca, wziął lejce w dłonie i pognawszy konia wyjechali na ulicę.
Nie przejmował się tym że jest późno i powinien był wyjechać wcześniej. Miał przed sobą góra półtora godziny wygodnej drogi i nie musiał się wcale śpieszyć. Do Pogórza jechało się wąską doliną znajdującą się po przeciwnej stronie miasta. Przejechał przez nie spokojnie zostawiając w tyle sklepy, budynki i domy.  Teraz droga zrobiła się szersza, nie było prawie żadnego ruchu, więc
cmokną na konia i ruszyli kłusem. Trochę trzęsło, bo siedzenie nie było tak resorowane jak w jego pojeździe, ale droga była równa bez wyboi i kamieni, więc jechało się całkiem znośnie.  Dookoła rozpościerały się wszędzie zielone pastwiska i łąki. Pasło się na nich kremowe, umięśnione, opasowe bydło. Krów nie było wiele, widział tylko jedne większe stado. Z wielkimi wymionami  pasło się za strumieniem. Nie doiło się ich na polu, więc musiały należeć do farmera z pobliskiego otoczonego wiekowymi drzewami siedliska.
Dalej dolina się zaczynała poszerzać, przypominała kształtem wielką rakietę śnieżną, taką jaką zimą chodzą traperzy po białym zasypanym śniegiem lesie. Była porośnięta równo skoszoną trawą. Na niej leżały, przypominające stado bizonów, wielkie bale siana. Po prawej stronie drogi od strony porośniętych krzakami łagodnych pagórków, znajdował się pas czarno-rdzawych, równo poprzecinanych rowami pól kopalni torfu. Jeździła po nim wielka przyczepa, ciągniona przez ciężki ciągnik na gąsienicach. Miała ona z przodu coś w rodzaju pługa którym nabierała na siebie urobek z pola. Prawdopodobnie później, pełną, zaciągano, do wielkiej hałdy torfu uformowanej przez taśmociągi. Dziwnie to wyglądało na tle sielskiego krajobrazu. Skąd  się tu wzięły tak duże pokłady torfu, by eksploatować go na taką skalę? Kiedyś musiało tu być bagno, a może nawet jezioro. Do kopalni prowadziła otoczona rowami i usypana ze żwiru szeroka droga. Na niej czekały na załadunek dwie duże ciężarówki. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz