Łączna liczba wyświetleń

piątek, 4 listopada 2011

4.

Gdy wrócił już zmierzchało. Z miejsca zajął się obrządkiem. Zaprowadził konia do stajni i dał mu jeść. Sypnął ziarno kurom i zebrał z jaja gniazd. Skórę zaniósł do wiaty i rozpiął ją do suszenia na trójkącie z patyków. Wszedł do domu i po chwili był już w pogrążonym w mroku pokoju. Jajka położył na stole, zapalił lampę i rozniecił ogień w piecu.
Trzeba ogrzać trochę to wychłodzone wnętrze i zrobić coś na kolację. Kaczki wywiesił na  ganku. Nie chciało mu się teraz ich  skubać. – Niech sobie kruszeją do rana, nic im nie będzie – Pomyślał.
Mrucząc jakąś melodię pod nosem, zajął się przyrządzeniem posiłku. Zrobił mu się zapas jajek, więc usmażył kilka na wędzonym bekonie z upolowanego niedawno dzika i ukroił kilka pajd chleba. A że nie było tego za wiele, podgrzał więc do tego zupę z puszki.

Raz w tygodniu piekł sobie żytnio-pszenny chleb z nasionami amarantusa. Przy rzece rósł tatarak, więc na jego liściach układał i piekł, urośnięte, pachnące zakwasem ciasto. Na bochenku, stawiał tradycyjnie, znak krzyża. A że piec miał nie duży, więc i w piekarniku mieścił się tylko jeden bochenek. Zaczyn do chleba, zawsze zostawiał na następny raz. Miał na niego specjalne miejsce w ciemnej i chłodnej spiżarce. Stał obok słoików i butelek z przetworami z leśnych  owoców.
Lubił zbierać i robić przetwory z tych jagód. Gotował zwykle z nich trochę dżemu, a z reszty, w dużych szklanych, jak to mawiał, balonach, robił wino. Butelki mniejsze, przeznaczone były tylko do nalewek. Nauczył się ją robić od swojej babci, a udoskonaliła te przepisy żona. Gdy miał produkty, sam pędził do nich, cukrową mocną księżycówkę. Dziś do posiłku wziął z półki żurawinówkę. Zasiadłszy do stołu, zajadał się spóźnioną kolacją, zapijając suto, aromatycznym alkoholem.  Po kolacji usiadł wygodnie, wyjął tytoń, skręcił papierosa i zapalił. Zaciągnął się mrużąc oczy. Miał dziś udany dzień.
W głowie zaczęły się budzić zasłyszane niegdyś melodie. Wyjął z kredensu starą ustną harmonikę i zaczął na niej cicho przygrywać. A że wypił do kolacji kilka szklaneczek nalewki, grał coraz  głośniej i śmielej. Wychodziły mu całkiem zgrabne kawałki. Chochliki pojawiły mu się w oczach, a noga sama zaczęła wybijać rytm do melodii. Cienie z lampy zaczęły mu wtórować, a ciepło z pieca w połączeniu z alkoholem zachęcało do zabawy. Grał tak z dobrą godzinę, gdy poczuł senność. Odłożył wszystko na miejsce, zgasił lampę i nie myjąc się wślizgnął się pod kołdrę.

                                                                                                                      *** 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz