Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 8 listopada 2011

7.
Zbliżała się chwila codziennego obchodu sideł. Dokończył palić, a peta wystrzelił pstrykając palcami. Uśmiechnął się, znowu udało mu się posłać go daleko. Daleko od ganku, do obrośniętego mchem kamienia.  
Odwrócił się i wszedł do domu. Mechanicznie posprzątał i zmył naczynia . Potem, zadowolony z osiągniętego efektu udał się do stajni osiodłać i wyprowadzić konia. Gdy wrócił, wziął wiszącą na ścianie strzelbę i zamknąwszy na skobel chatę z wprawą i wdziękiem wskoczył na konia. Nie śpiesząc się, ruszył w kierunku pobliskich krzaków ukrywających ścieżkę. Potem wjechał w las. Tym razem wyruszył inną drogą niż wczoraj.
Gdy mijał polankę, gdzie widział tą tajemniczą postać, rozejrzał się dookoła. Nikogo nie było. Spostrzegł tylko wydeptaną trawę na środku polany i mały ślad po ognisku z leciutko tlącym się zalanym wodą żarem. Wilgotna smużka dymu, cienką strużką zstępowała z pagórka, rozpraszając  się w trawach. Widać i dzisiaj spóźnił się o kilka minut.  
– Co się odwlecze to nie uciecze. Wpadnę jutro specjalnie przed południem – Pomyślał. – A jak nikogo nie będzie to podjadę pod dom. Na pewno kogoś zastanę.
                    Spiął konia strzemionami i kłusem ruszył obejrzeć pułapki, miał przeczucie że dziś wpadnie mu kilka skórek. Nie mylił się. Wpadły w sidła lis i jenot, oraz para dorodnych soboli. Sprawnie zdjął z nich skórę, a mięso zakopał pod starą rozłożystą sosną. Przytroczył skóry do siodła i ruszył w powrotną drogę. Do domu wrócił od strony doliny, dróżką od strony lasu. Wiła się ona serpentyną po stromym zboczu, między krzewami i plątaniną przekwitłych wysokich traw. Myślał już by zasiąść w wygodnym fotelu na tarasie z kieliszkiem w ręku. Jednak ta przyjemność musiała trochę poczekać, bo najpierw czekał na niego obrządek.
Nakarmił i napoił konia. Zebrał jajka od kur, sypnął garść ziarna i wyczyścił im poidło wodą. Zaniósł skóry do wiaty i na stole przy drzwiach, rozpiął na przygotowanych prawidłach. Kilka dużych skór z saren i dzika, które już przeschły, ułożył jedna na drugiej na drewnianej palecie, w rogu wiaty. Zdawać by się mogło że skóry śmierdziały, jednak nie. Zasypane solą, wysuszone na ażurowym stole, nie miały prawie żadnego zapachu.

Wrócił do domu i zapalił lampę. Mógł już się umyć i rozpalić w piecu. Skubnął co nieco z resztek zostawionego obiadu i nalał sobie szklaneczkę nalewki jeżynowej. Mógł już spokojnie usiąść w swoim ulubionym fotelu na ganku i podziwiać krajobraz w bladych już promieniach słońca. Po prawej stronie, przy lesie, widniał złoty sierp księżyca. Wszystko powoli zaczęło znikać w mroku. Po pewnym czasie, widoczne już były tylko kontury kształtów. Ukazywały one świat w tajemniczej i magicznej  księżycowej poświacie. W dolinach zaczęły się pojawiać wątłe z początku mgiełki. Które łącząc się, zaczęły tworzyć w nierównościach terenu iluzoryczny obraz falujących i przesuwających po równinie powierzchni, do złudzenia przypominające srebrne wody uśpionego jeziora.
Spojrzał w górę. Nad nim, rozbłyskały coraz mocniejszym blaskiem iskierki migających gwiazd. Tworzyły one, na firmamencie bezkresnego, granatowego nieba, kształty różnych konstelacji.  
W oddali słychać było delikatne rechotanie i ledwo słyszalne, napływające falami, kumkanie żab. Od czasu do czasu przerywały ten koncert, piskliwe głosy młodych sów nawołujących się w lesie.  
Zauważył, że komary, w tym roku nawet za mocno nie przeszkadzają. Z rzadka było słychać ich bzykanie, a i gryzły niezwykle rzadko.  
                                                                                             ***  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz